↧
Wyniki rozdania
↧
Nail Tek, czyli moja droga ku mocniejszym paznokciom
Dawno nie było żadnego lakieru, prawda? Niestety moje paznokcie z racji zbliżania się zimy stały się mocno kapryśne jak co roku, toteż jak już wyhoduję zadowalającą mnie ich wielkość, to niestety następuje trzask, prask i paznokieć poszedł... A raczej trzask kilkurazowy, bowiem moje paznokcie mają tendencję do kruszenia się w małych kawałkach, co utrudnia zachowanie mniej-więcej identycznego kształtu. Jaka jest moja rada na mocne paznokcie? Moją płytkę uratowały dwie kwestie - olejowanie oraz odżywki Nail Tek.
Pisałam już chyba kiedyś o dobroczynnym działaniu olejowania na paznokcie. Ja w chwilach dużych problemów paznokciowych moczyłam je za każdym razem, gdy miałam malować paznokcie. Moja płytka zażywała kąpieli przez 10 do 15 minut i uważam, że jest to wystarczający czas trwania jednej sesji.
Przed rozpoczęciem regularnego olejowania zastanawiałam się jakie oleje przyniosą moim paznokciom najwięcej korzyści, zrobiłam więc reaserch na Wizażu, z którego wynikało, iż jedna z Wizażanek używała przede wszystkim olejku Alterra papaja i migdał, który później stał się i moim ulubionym (link do posta z Wizażu, który mnie zainspirował znajduje się TU). Olejek nie tylko pięknie pachnie, ale również posiada w sobie olej rycynowy, migdałowy, wyciąg z pestek papai, z pestek winogron, sezamowy oraz jojoby. Następnie przerzuciłam się na olejek Hipp (olejki migdałowy, makadamia, sojowy, słonecznikowy i witaminę E) i stosowałam na zmianę z Alterrą. Z czasem do mojego stałego repertuaru trafiły również rybki GAL z kreatyną - zawsze wlewałam do któregoś z olejków zawartość dwóch rybek. Tak naprawdę najlepiej wypróbować na sobie kilka kombinacji olejów, ponieważ to, które będą najlepiej na Was działały często jest też sprawą indywidualną. Polecam jednak na rozpoczęcie przygody z olejowaniem te powyższe :)
I tak moje paznokcie zaczęły cieszyć się zdrowym wyglądem (nie mówiąc już o nawilżonych i wygładzonych skórkach), ale potrzeba mi było jeszcze dobrej bazy pod lakier, która jednocześnie dbałaby o stan moich paznokci...
Sięgnęłam, więc po Nail Tek Foundation III, ponieważ żadna inna odżywka, o której czytałam w internecie nie wzbudziła we mnie chęci kupna. Co prawda raz już miałam Inthensive Therapy II, jednak nie przyniosła pożądanego skutku. Na jakiś czas zraziłam się do marki, ale wtedy, gdy już nic mi nie pomagało, a zachwyty nad Nail Tekiem wzrastały, postanowiłam spróbować...
Gwoli wstępu o ssamej marce: odżywki Nail Tek to odżywki, które zdobyły wiele nagród i wyróżnień - m.in. wizażowe KWC, czy też kilka razy nagroda Reader's Choice Awards (wybór dokonany przez czytelników Nails Magazine– amerykańskiego, fachowego wydawnictwa branży paznokciowej). Odżywki Nail Tek to odżywki ochronne (Maintenance Plus , Inthensive Therapy II, Protection Plus III, Xtra), odżywki podkładowe (Foundation I, II, III, Xtra) oraz Zestawy DUO (DUO I, DUO II, DUO III, DUO XTRA). Nail Tek posiada również inne preparaty i akcesoria okołopaznokciowe jak STEP ONE, QUICKEN, pilniki czy kremy.
I tak zakupiłam swój egzemplarz Nail Tek Foundation III w Drogerii eKobieca - TU (notabene, jeśli planujecie zakup to polecam zajrzeć na stronę mojekupony.pl, można tam znaleźć czasem fajne zniżki do ekobiecej). Minęły dwa tygodnie, a ja zauważyłam różnicę w płytce paznokcia. Przede wszystkim paznokcie przestały się tak często kruszyć (wcześniej nie było dnia, abym nie zauważyła ułamanego paznokcia) i stały się mocniejsze. Foundation III od początku używałam jako bazy pod paznokcie, co dało mi możliwość zmatowienia płytki przed nałożeniem kolorowej emalii (Foundation nadaje lekki, przezroczysty mat paznokciom), a co za tym idzie - mam wrażenie, że lakiery lepiej trzymały się moich paznokci, a także Nail Tek jako baza chronił je przed przebarwieniami. Ponadto wydaje mi się, że m.in. ta odżywka wydłużyła żywotność lakieru kolorowego na moich paznokciach.
Kolejnym razem przerzuciłam się na Nail Tek Foundation Xtra - przeznaczony do paznokci bardzo miękkich, bowiem kolejnej zimy moja płytka borykała się nie tylko z problemem kruszenia, ale również miękkości i cienkości. I tym razem Nail Tek mnie nie zawiódł - rewelacyjnie wzmocnił moje paznokcie i pozwolił im urosnąć. Pamiętacie moje dość długie paznokcie latem? To właśnie sprawka regularnego stosowania Xtra jako bazy.
Jeśli chodzi o techniczne sprawy typu pędzelek - należy on raczej do tych cieńszych, jest dobrze ścięty, a podczas użytkowania nie wychodzi z niego włosie. Jeśli chodzi zaś o wydajność - odżywki Nail tek Foundation III i Xtra służyły mi na pewno po pół roku, a nawet jestem pewna, że na dużo więcej.
Jedynym chyba mankamentem odżywek Nail Tek jest nieco dusząca woń, jednak moim zdaniem da się do niej przyzwyczaić i pamiętać o tym, aby nie robić zbyt głębokich wdechów podczas używania jej ;)
Obecnie także powróciłam do Xtra, zaczynam już kolejną buteleczkę. Nie wiem czy kiedykolwiek przerzucę się na coś innego, bowiem ta lekko mleczna w buteleczce, a przezroczysta i nadająca mat na paznokciach emalia łączy w sobie cechy idealnej bazy oraz idealnej odżywki pielęgnującej moje pazurki. Serdecznie polecam sprawdzić wraz z olejowaniem jeśli macie naprawdę poważne problemy z utrzymaniem własnych paznokci w odpowiedniej kondycji, a jeśli potrzebujecie je tylko trochę podrasować - proponuję kupno Nail Tek Foundation III lub Foundation Xtra (już na poważniejszy problem z paznokciami).
Napiszcie w komentarzach czy macie doświadczenia z marką Nail Tek. Chętnie poczytam czy jesteście zadowolone, a może zupełnie inne odżywki sprawdzają się u Was rewelacyjnie?
Buziaki,
Sylwia
Przed rozpoczęciem regularnego olejowania zastanawiałam się jakie oleje przyniosą moim paznokciom najwięcej korzyści, zrobiłam więc reaserch na Wizażu, z którego wynikało, iż jedna z Wizażanek używała przede wszystkim olejku Alterra papaja i migdał, który później stał się i moim ulubionym (link do posta z Wizażu, który mnie zainspirował znajduje się TU). Olejek nie tylko pięknie pachnie, ale również posiada w sobie olej rycynowy, migdałowy, wyciąg z pestek papai, z pestek winogron, sezamowy oraz jojoby. Następnie przerzuciłam się na olejek Hipp (olejki migdałowy, makadamia, sojowy, słonecznikowy i witaminę E) i stosowałam na zmianę z Alterrą. Z czasem do mojego stałego repertuaru trafiły również rybki GAL z kreatyną - zawsze wlewałam do któregoś z olejków zawartość dwóch rybek. Tak naprawdę najlepiej wypróbować na sobie kilka kombinacji olejów, ponieważ to, które będą najlepiej na Was działały często jest też sprawą indywidualną. Polecam jednak na rozpoczęcie przygody z olejowaniem te powyższe :)
I tak moje paznokcie zaczęły cieszyć się zdrowym wyglądem (nie mówiąc już o nawilżonych i wygładzonych skórkach), ale potrzeba mi było jeszcze dobrej bazy pod lakier, która jednocześnie dbałaby o stan moich paznokci...
Sięgnęłam, więc po Nail Tek Foundation III, ponieważ żadna inna odżywka, o której czytałam w internecie nie wzbudziła we mnie chęci kupna. Co prawda raz już miałam Inthensive Therapy II, jednak nie przyniosła pożądanego skutku. Na jakiś czas zraziłam się do marki, ale wtedy, gdy już nic mi nie pomagało, a zachwyty nad Nail Tekiem wzrastały, postanowiłam spróbować...
Gwoli wstępu o ssamej marce: odżywki Nail Tek to odżywki, które zdobyły wiele nagród i wyróżnień - m.in. wizażowe KWC, czy też kilka razy nagroda Reader's Choice Awards (wybór dokonany przez czytelników Nails Magazine– amerykańskiego, fachowego wydawnictwa branży paznokciowej). Odżywki Nail Tek to odżywki ochronne (Maintenance Plus , Inthensive Therapy II, Protection Plus III, Xtra), odżywki podkładowe (Foundation I, II, III, Xtra) oraz Zestawy DUO (DUO I, DUO II, DUO III, DUO XTRA). Nail Tek posiada również inne preparaty i akcesoria okołopaznokciowe jak STEP ONE, QUICKEN, pilniki czy kremy.
I tak zakupiłam swój egzemplarz Nail Tek Foundation III w Drogerii eKobieca - TU (notabene, jeśli planujecie zakup to polecam zajrzeć na stronę mojekupony.pl, można tam znaleźć czasem fajne zniżki do ekobiecej). Minęły dwa tygodnie, a ja zauważyłam różnicę w płytce paznokcia. Przede wszystkim paznokcie przestały się tak często kruszyć (wcześniej nie było dnia, abym nie zauważyła ułamanego paznokcia) i stały się mocniejsze. Foundation III od początku używałam jako bazy pod paznokcie, co dało mi możliwość zmatowienia płytki przed nałożeniem kolorowej emalii (Foundation nadaje lekki, przezroczysty mat paznokciom), a co za tym idzie - mam wrażenie, że lakiery lepiej trzymały się moich paznokci, a także Nail Tek jako baza chronił je przed przebarwieniami. Ponadto wydaje mi się, że m.in. ta odżywka wydłużyła żywotność lakieru kolorowego na moich paznokciach.
Kolejnym razem przerzuciłam się na Nail Tek Foundation Xtra - przeznaczony do paznokci bardzo miękkich, bowiem kolejnej zimy moja płytka borykała się nie tylko z problemem kruszenia, ale również miękkości i cienkości. I tym razem Nail Tek mnie nie zawiódł - rewelacyjnie wzmocnił moje paznokcie i pozwolił im urosnąć. Pamiętacie moje dość długie paznokcie latem? To właśnie sprawka regularnego stosowania Xtra jako bazy.
Jeśli chodzi o techniczne sprawy typu pędzelek - należy on raczej do tych cieńszych, jest dobrze ścięty, a podczas użytkowania nie wychodzi z niego włosie. Jeśli chodzi zaś o wydajność - odżywki Nail tek Foundation III i Xtra służyły mi na pewno po pół roku, a nawet jestem pewna, że na dużo więcej.
Jedynym chyba mankamentem odżywek Nail Tek jest nieco dusząca woń, jednak moim zdaniem da się do niej przyzwyczaić i pamiętać o tym, aby nie robić zbyt głębokich wdechów podczas używania jej ;)
Obecnie także powróciłam do Xtra, zaczynam już kolejną buteleczkę. Nie wiem czy kiedykolwiek przerzucę się na coś innego, bowiem ta lekko mleczna w buteleczce, a przezroczysta i nadająca mat na paznokciach emalia łączy w sobie cechy idealnej bazy oraz idealnej odżywki pielęgnującej moje pazurki. Serdecznie polecam sprawdzić wraz z olejowaniem jeśli macie naprawdę poważne problemy z utrzymaniem własnych paznokci w odpowiedniej kondycji, a jeśli potrzebujecie je tylko trochę podrasować - proponuję kupno Nail Tek Foundation III lub Foundation Xtra (już na poważniejszy problem z paznokciami).
Napiszcie w komentarzach czy macie doświadczenia z marką Nail Tek. Chętnie poczytam czy jesteście zadowolone, a może zupełnie inne odżywki sprawdzają się u Was rewelacyjnie?
Buziaki,
Sylwia
↧
↧
Essie Jiggle Hi, Jiggle Low!
Wiem, że wielu z Was zaświeciły się oczy, gdy zobaczyłyście zapowiedzi kolekcji Jiggle Hi, Jiggle Low. Nie podlega wątpliwości, że kolory są naprawdę śliczne, ja jednak miałam jak zwykle podczas ostatnich kolekcji Essie "ale", mimo wszystko i ja uległam magii zdjęć promocyjnych. A dziś przychodzę do Was z prezentacją tej kolekcji wraz ze swatchami.
Współczesna kobieta, miłośniczka wyrazistych stylizacji, dopasowuje się do
świątecznej atmosfery i na okres zimowy wybiera to, co najmodniejsze. Zima,
z kalendarzem pełnym imprez, uroczystych obiadów i intymnych spotkań,
to dla niej znakomita okazja do zaprezentowania uroczego stylu. Każdy jej
strój zachwyca znajomych i wielbicieli, którzy często próbują go naśladować,
jednak nie są w stanie mu dorównać.
To czas obdarowywania, także siebie – rozpieść się olśniewającymi odcieniami,
które idealnie łączą się ze świątecznymi stylizacjami. Jeżeli okazja wymaga
elegancji, zrób wielkie wejście dzięki superefektownemu jiggle hi, jiggle low
lub zachwycającemu tuck it in my tux. Niezależnie od tego, czy zamierzasz
się pokazać na czerwonym dywanie podczas najważniejszej imprezy sezonu,
czy pragniesz jedynie zabłysnąć podczas kolacji przy świecach dla dwojga,
w kolekcji essie zima 2014 na pewno znajdziesz idealny odcień.
essie zna Twoje myśli: „Mam ochotę wskoczyć w kombinezon (jump in my
jumpsuit), bo w końcu nadszedł okres świąteczny!” Wreszcie można znów
wsiąść do limuzyny (back in the limo) i ruszyć na objazd imprezowych
miejscówek. Olśniewaj i załóż niebotyczne obcasy (bump up the pumps)
– bajeczne buty idealnie pasują do roziskrzonej sukienki, więc możesz się
rozkołysać (jiggle hi, jiggle low). Potrzebujesz stylizacji do biura? Narzuć
na siebie dwurzędową marynarkę (double breasted jacket) i już jesteś
gotowa. Chcesz wyglądać jeszcze bardziej oficjalnie? To proste, wbij się
w smoking (tuck it in m tux).
Tak producent przedstawia najnowszą, zimową kolekcję. Czas teraz na mój, bardziej "przyziemny" opis ;) I prezentację zdjęciową.
Ten kolor z kolei skojarzył mi się bardzo z Verry Cranberry i Head Mistress. JIMJ to piękna i głęboka wiśnia, która w przypadku konsystencji zachowuje się identycznie jak Double breasted jacket.
Kolor jest bardzo kobiecy i bardzo szykowny. Czy mówiłam już, że wolę właśnie takie ciemniejsze pochodne czerwieni? Moim zdaniem są o wiele bardziej elegantsze i nadają się do wieczornych kreacji. Taki właśnie jest dla mnie Jump in my jumpsuit.
Po dawce opisu i zdjęć teraz czekam na Wasze komentarze! Macie ochotę na tę kolekcję?
A może już macie ją u siebie? Który kolor podbił Wasze serca? Osobiście trochę żałuję, że nie mogłam przetestować dwóch pozostałych kolorów i włożenie jednego z nich do kostki zamiast dwóch "czerwieni" byłoby bardziej korzystne, ale nie będę narzekać ;)
Buziaki,
Sylwia
Pssst... Na Facebooku pojawił się ostatnio fan page Essie Polska - zapraszam! KLIK
świątecznej atmosfery i na okres zimowy wybiera to, co najmodniejsze. Zima,
z kalendarzem pełnym imprez, uroczystych obiadów i intymnych spotkań,
to dla niej znakomita okazja do zaprezentowania uroczego stylu. Każdy jej
strój zachwyca znajomych i wielbicieli, którzy często próbują go naśladować,
jednak nie są w stanie mu dorównać.
To czas obdarowywania, także siebie – rozpieść się olśniewającymi odcieniami,
które idealnie łączą się ze świątecznymi stylizacjami. Jeżeli okazja wymaga
elegancji, zrób wielkie wejście dzięki superefektownemu jiggle hi, jiggle low
lub zachwycającemu tuck it in my tux. Niezależnie od tego, czy zamierzasz
się pokazać na czerwonym dywanie podczas najważniejszej imprezy sezonu,
czy pragniesz jedynie zabłysnąć podczas kolacji przy świecach dla dwojga,
w kolekcji essie zima 2014 na pewno znajdziesz idealny odcień.
essie zna Twoje myśli: „Mam ochotę wskoczyć w kombinezon (jump in my
jumpsuit), bo w końcu nadszedł okres świąteczny!” Wreszcie można znów
wsiąść do limuzyny (back in the limo) i ruszyć na objazd imprezowych
miejscówek. Olśniewaj i załóż niebotyczne obcasy (bump up the pumps)
– bajeczne buty idealnie pasują do roziskrzonej sukienki, więc możesz się
rozkołysać (jiggle hi, jiggle low). Potrzebujesz stylizacji do biura? Narzuć
na siebie dwurzędową marynarkę (double breasted jacket) i już jesteś
gotowa. Chcesz wyglądać jeszcze bardziej oficjalnie? To proste, wbij się
w smoking (tuck it in m tux).
tuck it in my tux – jedwabista kość słoniowa
back in the limo – przejrzysty, dojrzały melon
jiggle hi, jiggle low– płynne złoto
bump up the pumps– wyrazisty, koralowy fiolet
double breasted jacket– namiętny, turmalinowy rubin
jump in my jumpsuit – radosna, soczysta czerwień
back in the limo – przejrzysty, dojrzały melon
jiggle hi, jiggle low– płynne złoto
bump up the pumps– wyrazisty, koralowy fiolet
double breasted jacket– namiętny, turmalinowy rubin
jump in my jumpsuit – radosna, soczysta czerwień
Tak producent przedstawia najnowszą, zimową kolekcję. Czas teraz na mój, bardziej "przyziemny" opis ;) I prezentację zdjęciową.
Tuck in my tux
To chyba najczęściej wspominany lakier kolekcji. Szczerze mówiąc, nic tego nie zwiastowało, bowiem przypomina on mleczne Ballet Slippers czy Vanity Fairest, które z reguły toną wśród mnogości kolorów. Tym razem jednak to klasyczny mleczak, o wiele bardziej kryjący niż dwa powyższe, wiedzie prym, mimo że początkowo wydawałoby się, iż to płynne złoto, Jiggle hi, Jiggle low powinien być gwiazdą zimowej limitki Essie.
Tuck in my tux to klasyczny, niekryjący mleczak o konsystencji żelowej. Rozprowadzając go należy umiejętnie operować pędzelkiem, bowiem lakier ten zostawia smugi. Aby uzyskać efekt prawie kryjący należy nałożyć 3 warstwy emalii. Dwie, bądź jedna, da efekt zadbanych, dyskretnie pomalowanych paznokci.
Niestety jak to bywa z trzema warstwami u mnie - dość szybko (chyba po dwóch dniach) lakier zaczął odchodzić płatami z moich paznokci.
Jiggle Hi, Jiggle Low
Czy Wam też lakier ten kojarzy się z pięknym i bardzo nietrwałym złotkiem Essie - Beyond Cozy? Pokusiłam się nawet o porównanie na próbniku i moim zdaniem w BC widoczniejszy jest podział na złote drobiny - nazwałabym ten lakier nawet nieco brokatowym. Natomiast Jiggle Hi, Jiggle Low daje typowy efekt "folii". Poza tym moim zdaniem jest bardziej trwały niż BC - w trzecim dniu noszenia miałam pierwszy odprysk.
Jeszcze w kwestii konsystencji - emalia kryje dobrze po dwóch warstwach, pierwsza jest mało widoczna, warto więc nałożyć drugą dla lepszego efektu. Lakier nakłada się dość przyjemnie i łatwo, nie jest bardzo lejący, toteż nie spływa na skórki. Nosiło mi się go bardzo przyjemnie, pewnie dlatego, że lubię takie "bling bling" zimową porą, zwłaszcza przedświąteczną ;)
Double breasted jacket
Początkowo bardzo skojarzył mi się z popularnym Watermelon czy Style Hunter, jak jest naprawdę, same oceńcie na swatchu ;) DBJ to intensywna czerwień z dodatkiem fuksji, stąd wydała mi się bardzo podobna do swoich poprzedników. Rozprowadzanie emalii jest wręcz bajeczne - typowo kremowa konsystencja nie nastręcza problemów, może z czasem tylko robi się zbyt gęsta, co może nieco wkurzać. Lakier utrzymał się na moich paznokciach 4 dni bez uszczerbku, co moim zdaniem jest naprawdę dobrym wynikiem biorąc pod uwagę obecny stan moich paznokci, które znów zaczęły się trochę kruszyć. Jestem ciekawa który odcień wolicie Double breasted jacket czy może popularny Watermelon?
Jump in my jumpsuit
Ten kolor z kolei skojarzył mi się bardzo z Verry Cranberry i Head Mistress. JIMJ to piękna i głęboka wiśnia, która w przypadku konsystencji zachowuje się identycznie jak Double breasted jacket.
Kolor jest bardzo kobiecy i bardzo szykowny. Czy mówiłam już, że wolę właśnie takie ciemniejsze pochodne czerwieni? Moim zdaniem są o wiele bardziej elegantsze i nadają się do wieczornych kreacji. Taki właśnie jest dla mnie Jump in my jumpsuit.
Porównanie:
Po dawce opisu i zdjęć teraz czekam na Wasze komentarze! Macie ochotę na tę kolekcję?
A może już macie ją u siebie? Który kolor podbił Wasze serca? Osobiście trochę żałuję, że nie mogłam przetestować dwóch pozostałych kolorów i włożenie jednego z nich do kostki zamiast dwóch "czerwieni" byłoby bardziej korzystne, ale nie będę narzekać ;)
Buziaki,
Sylwia
Pssst... Na Facebooku pojawił się ostatnio fan page Essie Polska - zapraszam! KLIK
↧
Foreo Luna Mini
Jakiś czas temu na blogach zaroiło się od recenzji szczoteczek sonicznych Foreo Luna i po szale jaki wywołały prezentacje tej niezwykłej w wyglądzie szczotki sądzić można, że większość z Was ma na nią ochotę. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, iż główną przeszkodą w zakupie tego cuda jest dość wysoka cena. Zapewne niektóre z Was nadal zastanawiają się czy warto wydawać tyle złotówek na szczoteczkę. Mam nadzieję, że i moja recenzja pomoże Wam w podjęciu decyzji.
Lunę mini w pięknym kolorze intensywnej fuksji otrzymałam pod koniec października. Od razu przyznam, że używam jej głównie wieczorem ze względu na większą ilość czasu jaką mogę przeznaczyć pielęgnacji mojej skóry. Chciałam również zaznaczyć, że od końcówki października aż do dnia dzisiejszego nie używałam tej szczotki bardzo regularnie, co do dnia. Zdarzało się, że zamiast 7 dni w tygodniu użyłam jej np. w 4 dniach. Każdy chyba ma takie chwile kiedy wieczorem nie ma już ochoty na nic - wykonuje podstawowe czynności higieniczne i pada na łóżko jak kłoda. Mimo że producent zaleca bardzo regularne stosowanie, i ja zdążyłam dojrzeć rezultaty używania tego gadżetu dla kobiet.
Pewnie czytałyście to już kilka razy, ale wychodzę z założenia, że takie informacje szybko ulatniają się z głowy ;) Dlatego na początek trochę spraw technicznych.
W skład marki Foreo wchodzą Luna, Luna mini, Luna for Men oraz Luna LUXE.
Foreo Luna MINI dostępna jest w pięciu wariantach kolorystycznych - fuksji, fiolecie, morskim, jasnoróżowym i szarym. Osobiście miałam spore trudności z wyborem między morskim a fuksją, wybrałam jednak tę drugą.
Czym ma wyróżniać się Luna na tle innych szczoteczek sonicznych?
- sukces ma zapewnić jej pokrycie hipoalergicznym, antybakteryjnym i gładkim silikonem, który jest znaczniełagodniejszy dla skóry niż inne szczotki. Ponadto silikon, którym pokryta jest Luna jest gładki i baardzo przyjemny w dodtyku;
- dodatkowym atutem jest brak potrzeby dokupowania wkładów, jak w przypadku innych szczoteczek sonicznych;
- szczoteczka nie musi być ładowana co kilka dni - jednogodzinne ładowanie wystarczy według producenta na 300 zastosowań. Dodatkowo produkt po 3 minutach sam się wyłącza;
- szczotka idealna jest dla każdego rodzaju skóry: przód szczotki nadaje się do skóry wrażliwej i normalnej, natomiast tył (grubsze wypustki) dla mieszanej i tłustej;
- szczotkę można stosować w każdych warunkach - jest wodoodporna, więc nie trzeba bać się stosować jej pod prysznicem czy w czasie kąpieli w wannie.
Jedyne na co trzeba uważać to nie używać Luny z kosmetykami mającymi bazę peelingową, glinkową i silikonową. Ponadto nie można czyścić urządzenia substancjami zawierającymi benzynę, alkohol lub aceton. Ja myję swoją Lunę tylko wodą, wiem też, że można kupić specjalne spraye.
Przechodząc do konkretów, czyli tego jak sprawdziła się u mnie szczotka przez około dwa miesiące stosowania - skonfrontuję obietnice producenta z moimi obserwacjami.
Dzięki falom sonicznym T-Sonic pulsującym w tempie 8000 razy na minutę szczoteczka:
- umożliwia dokładne czyszczenie twarzy - rzeczywiście już po pierwszym czyszczeniu twarzy szczoteczką Foreo Luna Mini odczułam wyraźną różnicę między myciem mojej buzi w sposób tradycyjny a czyszczeniem tą szczotką. Przede wszystkim zachwycona byłam miękkością i gładkością mojej cery.
- pory znikają - niestety tego jeszcze nie zauważyłam, choć wiem, że wiele dziewczyn chwaliło szczoteczkę w kwestii zmniejszania się porów. Pozostaje mi chyba znacznie częstsze używanie Luny, może i dla mnie jest nadzieja ;)
- pozostawia skórę gładszą i napiętą - jak już napisałam wyżej - skóra po użyciu Luny jest rzeczywiście bardzo gładka, powiedziałabym nawet, że aksamitna. Takiego efektu nie wywołał u mnie jeszcze żaden peeling! Póki co nie mam problemów z napięciem skóry, więc nie wiem jak Luna wpływa na tę kwestię.
- usuwa problem przetłuszczania się cery i suchych skórek - ogólnie obecnie problemu z nadmiernym przetłuszczaniem się cery nie mam, ale odniosę się do suchych skórek - w zeszłym tygodniu napotkałam takie na nosie i w jego okolicach - po wieczornym użyciu szczoteczki, następnego dnia po nałożeniu podkładu, nie były one widoczne.
- przyczynia się do lepszego wchłaniania wszelkich produktów do pielęgnacji cery - szczerze mówiąc nie zauważyłam, aby użycie szczoteczki wpływało na szybsze wchłanianie się kosmetyków, których używam.
Właśnie, a jak używać to urządzenie, które dla mnie początkowo wyglądało jak mały statek kosmiczny?
Na twarz nakładam środek myjący, rozmasowuję go, a następnie biorę do ręki Lunę i włączam przytrzymując kilka sekund guzik znajdujący się na środku urządzenia. Na każdą partię twarzy (obydwa policzki, czoło, nos i brodę) mamy łącznie 60 sekund (czyli po 15 sekund na każdą partię). Oczyszczanie ułatwia timer, który po 15 sekundach mocniejszą wibracją i zapaloną lampką zasugeruje nam zmianę części twarzy.
Foreo Lunę Mini można od października kupić w perfumeriach Douglas za cenę 499zł - KLIK. Jeśli zastanawiacie się nad tym co zrobicie jeśli urządzenie tak drogie się zepsuje - na Lunę producent daje 2 lata gwarancji oraz 10-letnią gwarancję jakości. Tj., jeśli w ciągu dwóch lat zauważycie w swojej Lunie defekt, urządzenie zostanie wymienione, natomiast jeśli zepsuje się - po terminie gwarancyjnym, będziecie mogły zakupić urządzenie o 50% taniej.
Luna Mini jest mniejsza od swoich braci, więc najprawdopodobniej najlepsza będzie na podróż (aczkolwiek wiem, że pozostałe urządzenia Luna nie zabierają o wiele więcej miejsca). Ponadto moim zdaniem design urządzenia jest tak ciekawy, że uatrakcyjni każde wnętrze łazienki.
Napiszcie w komentarzach czy macie, używacie, a może urządzenie się u Was nie sprawdziło?
Luna to też dobra pozycja na listę do św. Mikołaja. Może już ją tam umieściłyscie?
A może uważacie, że tego typu gadżety jak szczoteczki soniczne są stratą pieniędzy?
Chętnie poznam Wasz punkt widzenia!
↧
Nowości listopadowe
I znów jestem nieźle spóźniona z nowościami z zeszłego miesiąca, ale! Zdążę wyrobić się w tym właściwym :D Swoją drogą jak sięgnę pamięcią wstecz - miałam tyle zapału do prowadzenia bloga, a teraz? Teraz po pracy najchętniej wracałabym do domu spać, ewentualnie siedziałabym z książką. Czy ja się starzeję?:D Ale do rzeczy...
W listopadzie nie kupiłam dużo, aż sama sobie się dziwię. To chyba najmniejszy ilościowo post dotyczący nowości w historii mojego bloga... A grudzień najprawdopodobniej będzie jeszcze bardziej skąpy. Same oceńcie ;)
W listopadzie wybrałam się do The Body Shop po muślinową ściereczkę do twarzy. Po nieudanym spotkaniu z rumiankowym masełkiem do demakijażu tejże marki i zakupie masła Clinique, postanowiłam, że wybiorę metodę najbardziej polecaną przez Was, czyli zmywanie muślinową ściereczką. Nie znalazłam info jakobym mogła zakupić ją w popularnych drogeriach, wybrałam się więc do TBS. Jeszcze jej nie użyłam, mimo że rozpoczęłam masło Clinique, ale zapewne to kwestia czasu - skoro kupiłam, to muszę jej użyć i wyrobić sobie opinię ;)
Moja wizyta w sklepie marki zbiegła się z rozdawaniem darmowych masełek jabłuszkowych z nowej serii limitowanej. I jak przystało na maniaczkę kosmetyków, chciałam wyjść ze sklepu z tym masełkiem! Dlatego poniekąd do zakupu dorzuciłam jeszcze peeling kokosowy (a kolejny powód to chęć spróbowania go, która pojawiła się już daawno). I tak oto wyszłam ze sklepu z trzema cudenikami z TBS :)
Firming Butter Q10 Palmers kupiłam z polecenia ciasteczko25, która zachwalała jego wpływ na wyszczuplenie i ujędrnienie ciała wraz z intensywnymi peelingami i szczotkowaniem ciała. Szczota w TBSie była dla mnie za droga, zdecydowałam się więc na tę z Rossmanna. Jest trochę szorstka, a szczotkowanie nią ciała nawet na początku może nieco boleć, dlatego należy robić to z wyczuciem, ale gdy już się przyzwyczaimy to moim zdaniem skóra robi się nieco jędrniejsza, gładsza i co równie ważne - pobudzamy krążenie.
Jeśli mieszkacie w Warszawie i często bywacie w Arkadii, interesujecie się kosmetykami lub po prostu jesteście z innego miasta, a nowości w kosmetyce są Wam dobrze znane, na pewno wiecie, że w Warszawie, właśnie w Arkadii, otworzył się pierwszy w Polsce salon Kiko. Akurat złożyło się tak, że mogłam być w sklepie marki już pierwszego dnia otwarcia, więc mogłam obadać prawie jeszcze niezmacane kosmetyki. Czymże jednak byłby mój pobyt w tym sklepie bez wyjścia z lakierami do paznokci? Wybrałam dla siebie głęboką śliwkę i dość jaskrawy róż, z których jestem bardzo zadowolona, bowiem wcześniejsza moja przygoda z lakierami Kiko nie była zbyt udana. Tego samego dnia spotkałam się również z moją koleżanką Luizą, która jako jeden z podarunków z Berlina przywiozła mi lakier Manhattan z kolekcji Blogger's Choice. Obecnie nie jestem już tak na czasie z nowościami drogeryjnymi, ale wydaje mi się, że tej limitki u nas nie było? Luiza, dziękuję raz jeszcze!
W listopadzie skusiłam się również na zakupy w MAC. Chciałam kupić róż w odcieniu chłodnym i zaproponowano mi Dame. Jak już pisałam w poście o tym różu, do MACa szłam z zamiarem kupna Well dressed jednak został mi on odradzony, ponieważ według ekspedientki nie byłoby go widać na mojej skórze. Uznałam, że sprzedawczyni MAC zna się lepiej ode mnie i wzięłam Dame. W ostatecznym rozrachunku jestem zadowolona, ale nadal jakaś bliżej niewytłumaczalna siła ciągnie mnie w stronę popularnego już chyba w blogosferze Well Dressed ;)
Szminka MAC - piękna Plumful, idealna na jesień, trafiła do mnie dzięki kochanej Karotce, która sprezentowała mi ją na urodziny :) Za co jestem jej baaardzo wdzięczna, bo sama pewnie chodziłabym za tą szminką jakiś czas. Tak samo jak za Creme Cup ;)
Karotka przywiozła mi również z jej wojaży czyścik Lush Angels on bare skin. Wcześniej z kosmetyków marki miałam jedynie Catastrophe Cosmetic, ale nie zauważyłam tak spektakularnych efektów jak inne dziewczyny. Natomiast z aniołkami polubiłam się bardzo! Dawno chyba nie spotkałam produktu, który tak dobrze oczyszczałby moją buzię. Co prawda początkowo nie mogłam przyzwyczaić się do konsystencji czyścika, ale po czasie przestałam zwracać na to uwagę, gdy zauważyłam rezultaty. A były to przede wszystkim zmatowiona i gładka skóra.
I last but not least ;) Kostka Essie z najnowszą kolekcją Jiggle Hi, Jiggle Low!, którą również miałyście okazję podziwiać na moim blogu ;)
I to tyle z nowości listopadowych. Chyba naprawdę nie było tego dużo, prawda?
O Wasze listopadowe zakupy nie pytam, bo pewnie już ich nie pamiętacie, ale może podzielicie się informacją co ciekawego kupiłyście w grudniu lub otrzymałyście pod choinkę? Czekam na Wasze komentarze!
↧
↧
Coś dla "Ciasteczkowych Potworów", czyli krem do rąk pachnący i wyglądający jak ciasteczka Oreo!
Tak, tak, dobrze widzicie tytuł posta! Dziś zamierzam opowiedzieć Wam o kremie do rąk, którego używa mi się chyba najmilej ze wszystkich kosmetyków, jakie miałam okazję już używać.
Słodycze uwielbiam w każdej postaci, toteż wśród znajomych i przez chłopaka jestem uważana za Ciasteczkowego Potwora ;) Toteż moje przyjaciółki nie mogły trafić lepiej - połączyły moje umiłowanie do kosmetyków i do ciastek w jedno, a powstał im... Krem do rąk It's Skin Cookie & Hand Cream. Mi przypadł w udziale wariant maślanych ciasteczek z wanilią (są jeszcze maślane ciasteczka z miętą i truskawką).
Krem zamknięty jest w białym słoiczku o pojemności 80ml, co czyni go zdecydowanie wygodniejszym w stosowaniu w domu. Design jest bardzo minimalistyczny - napisy informujące o kremie i rysunek ciasteczka na zakrętce. Z etykiety niestety zbyt wiele nie odczytamy, chyba że znamy koreański ;)
Po otwarciu słoiczka ujrzymy biały krem z dużą ilością czarnych kropek, które oczywiście rozpuszczają się podczas rozmasowywania produktu na dłoniach. Mi osobiście zarówno wygląd kremu jak i jego zapach kojarzą się z rozmiksowanymi ciasteczkami Oreo. Jeśli będziecie miały możliwość powąchania tego kremu, koniecznie zróbcie to! Rzadko kiedy spotykamy tak realistycznie pachnące kosmetyki. Ten pachnie jak najprawdziwsze ciasteczka i tylko zdrowy rozsądek może powstrzymać największego łakomczucha przed próbą skonsumowania tego kosmetycznego cuda!
Powrócę jeszcze na chwilę do konsystencji - krem jest dość tłusty, ale nie za bardzo. Bardzo łatwo rozsmarowuje się na dłoniach pozostawiając je lekko mokre (i niezwykle pachnące!). Produkt praktycznie natychmiastowo wchłania się w skórę. Kremu staram się używać codziennie wieczorem, przed położeniem się do łóżka. Rano moje dłonie są gładkie, mam więc pewność, że krem działa dobrze, według producenta bowiem, w składzie kremu znajduje się masło shea, masło z nasion mango indyjskiego oraz olej z nasion orzechów makadamia.
Jeśli chodzi o wydajność - stosuję go już jakiś miesiąc i wciąż nie zbyt dużo tego kremu zużyłam. Jego kolejną zaletą jest fakt, że do pokrycia dłoni nie potrzebujemy nabierać na palec dużo produktu.
Podsumowując - myślę, że jest to pewnego rodzaju kosmetyczne cudo. Pachnie jak najprawdziwsze ciasteczka, wygląda równie dobrze, jest wydajny, a dodatkowo skutecznie utrzymuje nawilżenie dłoni nie pozwalając im na przesuszenie. Mankamentami może być jedynie cena (45zł) oraz dostępność (drogerie internetowe). Ale to już zależy od Was czy będziecie chciały zapoznać się z tym naprawdę dobrym i ciekawym kosmetykiem czy pozostaniecie przy zwykłych, dostępnych stacjonarnie ;) Ja nie żałuję i polecam wypróbować.
Dla zainteresowanych dołączam na koniec skład (pochodzi z beautikon.com):
Aqua, Glycerin, Paraffinum Liquidum, Cetearyl Alcohol, Stearic Acid, Dimethicone, Polysorbate 60, Vanilla Planifolia Fruit Extract, Cera Microcristallina, Triethanolamine, Carbomer, Peg-100 Stearate, Glyceryl Stearate, Methylparaben, Prunus Amygdalus Dulcis Oil, Zea Mays Starch, Parfum, Propylparaben, Polyethylene, Disodium Edta, Allantoin, Ci 77499, Panthenol, Tocopheryl Acetate, Urea, Butyrospermum Parkii Butter, Sodium Hyaluronate, Mangifera Indica Seed Butter, Copernicia Cerifera Wax, Macadamia Ternifolia Seed Oil, Hydroxypropylcellulose, Squalane
Ciekawe ciasteczkowego kremu? A może już kiedyś miałyście okazję go używać?
Czekam na Wasze komentarze!
S.
↧
Pharmaceris A Lipo Protect, regenerujący krem ochronny do rąk
Z marką Pharmaceris mam same dobre wspomnienia dlatego też z przyjemnością sięgnęłam po krem z serii A Lipo Protect, który ma za zadanie regenerację skóry szczególnie wrażliwej i przesuszonej.
W składzie kremu znajdziemy m.in. wosk pszczeli i D-panthenol. Według producenta krem tworzy na skórze warstwę ochronną zabezpieczając ją przed szkodliwymi wpływami z zewnątrz. Receptura oparta na glicerynie ma łagodzić podrażnienia, nawilżać i przywracać skórze miękkość. Witamina A natomiast ma za zadanie wzmacniać funkcje ochronne kremu, przyspieszać cykl odnowy naskórka i zabezpieczać przed utratą wody.
Skład: Aqua, Cyclomethicone, Caprylic/Capric Triglyceride, Glycerin, Cetyl PEG/PPG-10/1 Dimethicone, Polyglyceryl-4 Isostearate, Panthenol, Magnesium Sulfate, Cera Alba (Beeswax), Retinyl Palmitate, Methylparaben, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone, Benzyl Alcohol.
Zamknięty w 50ml tubce krem ma dość skoncentrowaną konsystencję, aczkolwiek po rozsmarowaniu kosmetyku nie wyczujemy na skórze charakterystycznej dla kosmetyku z gliceryną "powłoczki ochronnej". Mi daje ona z reguły uczucie otulenia dłoni. W tym przypadku po rozprowadzeniu Lipo Protect czuję raczej samo nawilżenie i efekt "mokrych rąk". Zdecydowanie preferuję bardziej treściwe konsystencje na okres jesienno-zimowy. Krem ten posiada zdolność nawilżania, aczkolwiek nie jest to raczej nawilżenie, które pomoże zregenerować mocno przesuszone dłonie. Dlatego rekomenduję ten krem osobom, które nie borykają się z większym problemem ze skórą u rąk. Mam duże obawy, że Pharmaceris A Lipo Protect może nie być kremem regenerującym.
Dla zabieganych osób zaletą tego kremu może być dość szybkie wchłanianie się kosmetyku - dzięki temu możemy powrócić do przerwanej czynności już kilkanaście sekund po posmarowaniu dłoni.
Jeśli chodzi o wydajność i częstotliwość używania kremu przeze mnie to używam go raczej codziennie wieczorem od jakiegoś miesiąca i powoli zbliża się on do denka. Biorąc pod uwagę fakt, że Lipo Protect lądował na moich dłoniach codziennie lub prawie codziennie wieczorem, uważam, że wynik ponad miesiąca użytkowania jest dość dobry. Czy jednak skusiłabym się ponownie na ten krem?
Pharmaceris A Lipo Protect kupić można za ok. 9 zł, jednak swoimi właściwościami nie przebił on moich ulubionych Anidy z woskiem pszczelim czy Isany z 5% zawartością mocznika. Mam jeszcze ochotę na czerwony krem z Be Beauty oraz krem z czerwonej serii Evree. Pamiętam, że bardzo przypadł mi również do gustu krem Garniera, również z czerwonej serii, a także kremy do rąk Lirene.
Dlatego raczej nie skuszę się na ten produkt i nie wyląduje on w koszyku podczas kolejnych zakupów.
Miałyście okazję stosować ten krem? Może macie inne lub podobne spostrzeżenia?
Chętnie poczytam też o Waszych ulubionych kremach do rąk :)
Buziaki,
Sylwia
↧
Balsam do ust Tisane
Tisane zainteresowałam się już dość dawno, ale odwlekałam zakup z uwagi na obecność w moich zbiorach dużej ilości pomadek i masełek do ust. W momencie, kiedy z większością nich się uporałam, moje myśli powróciły do balsamu Tisane, o którym usłyszałam po raz pierwszy chyba u Nieesia25. Carmex nie przypadł mi do gustu ze względu na smak i zapach, Tisane miał być więc lepszą, podobnie działającą alternatywą.
Balsam do ust Tisane przeznaczony jest do pielęgnacji oraz ochrony ust - po użyciu kosmetyku te stają się aksamitne w dotyku, a po kilku użyciach pozbawione szorstkości i spierzchnięć. Tisane chroni usta przed szkodliwym działaniem promieni słonecznych, wiatru, deszczu czy mrozu. Dużym atutem jest obecność składników aktywnych takich jak: wosk pszczeli, miód, olej rycynowy, oliwa, ekstrakt z melisy, jeżówki purpurowej i ostropestu plamistego czy witamina E.
Filigranowy, bo 4,7 g słoiczek wylądował na mojej szafce nocnej jako towarzysz snu. Tisane ma prosty design - czerwoną nakrętkę i białą część, w której znajduje się balsam. Moim zdaniem opakowanie jest nieco zgrabniejsze niż rywala - Carmexu. Nie nastręcza też problemu odkręcanie wieczka, aczkolwiek plastik ten może być podatny na uszkodzenia. Należy też pamiętać, że używanie takiej formy balsamu do ust najbardziej higieniczne będzie w warunkach domowych, gdzie przed użyciem kosmetyku możemy umyć ręce.
Konsystencją Tisane przypomina nieco Carmex, ale wydaje mi się, że jest delikatniejszy. Zapach jest zdecydowanie łagodniejszy, nieco słodki, ale nie potrafię wskazać z czym mi się kojarzy. Nakładany na usta nie wywołuje u mnie charakterystycznego dla Carmexu mrowienia, co może być dużą zaletą dla niektórych osób.
Tisane nakładam na noc, staram się robić to regularnie. Następnego dnia nie mam problemów z nierównomiernym wyglądem szminki na ustach, podczas gdy wiele pomadek nie dawało mi takiego wygładzenia. Czuję też nawilżenie zaraz po aplikacji produktu i w nocy, a następnego dnia pomadek ochronnych używam mniej razy niż kiedy nie nałożę Tisane.
Dzięki Tisane prawie pokonałam problem mocno przesuszonych ust i wystających tu i ówdzie skórek.
Przy stosowaniu raz dziennie (czasem dwa, kiedy dłużej jestem w domu) przez ok miesiąc nie ubyło mi zbyt dużo produktu, toteż uważam ten mały balsam za bardzo ekonomiczny. Cena też nie jest zła, bowiem za słoiczek zapłacimy ok. 7 zł.
Jeśli nie miałyście jeszcze okazji poznać właściwości Tisane, gorąco zachęcam do zapoznania się z tym cudotwórczym balsamem!
Buziaki,
Sylwia
Tisane nakładam na noc, staram się robić to regularnie. Następnego dnia nie mam problemów z nierównomiernym wyglądem szminki na ustach, podczas gdy wiele pomadek nie dawało mi takiego wygładzenia. Czuję też nawilżenie zaraz po aplikacji produktu i w nocy, a następnego dnia pomadek ochronnych używam mniej razy niż kiedy nie nałożę Tisane.
Dzięki Tisane prawie pokonałam problem mocno przesuszonych ust i wystających tu i ówdzie skórek.
Przy stosowaniu raz dziennie (czasem dwa, kiedy dłużej jestem w domu) przez ok miesiąc nie ubyło mi zbyt dużo produktu, toteż uważam ten mały balsam za bardzo ekonomiczny. Cena też nie jest zła, bowiem za słoiczek zapłacimy ok. 7 zł.
Jeśli nie miałyście jeszcze okazji poznać właściwości Tisane, gorąco zachęcam do zapoznania się z tym cudotwórczym balsamem!
Buziaki,
Sylwia
↧
The Body Shop, Hemp Foot Protector - świetny krem do stóp
Czy Wy też macie problem z utrzymaniem swoich stóp miękkich i bez zgrubień? Moje są niestety bardzo delikatne, podatne na odciski czy obtarcia i trudno mi jest dojść z nimi do ładu, toteż mój krem do stóp musi dobrze zmiękczać skórę i ją nawilżać. Będąc w The Body Shop przypomniałam sobie o serii z konopią. Kiedyś miałam okazję kilka razy użyć kremu do rąk właśnie z tej linii. Koleżanka bardzo mi go polecała, więc mając w pamięci dobre działanie kremu do rąk, pomyślałam o kremie do stóp.
Krem do stóp z konopią przeznaczony jest według producenta dla skóry suchej, wymagającej nawilżenia i regeneracji naskórka. Kosmetyk posiada wysoko w składzie masło kakaowe (nawilżenie suchej skóry), olejek z nasion konopii siewnej (działanie przeciwzapalne), troszkę niżej natomiast olejek rycynowy (funkcja zmiękczająca, jeśli chodzi o skórę), allantoinę (działanie łagodzące podrażnienia) czy wyciąg z szałwii lekarskiej (działanie przeciwzapalne i bakteriobójcze). Popatrzcie na skład: już samym plusem jest wysoka pozycja masła kakowego i olejku z konopii!
Aqua, Glycerin, Cetearyl Alcohol, Myristyl Myristate, Theobroma Cacao Seed Butter, Cannabis Sativa Seed Oil, C12-15 Alkyl Benzoate, Glyceryl Stearate, PEG-100 Stearate, Dimethicone, Panthenol, Cera Alba, Ricinus Communis Seed Oil, Benzyl Alcohol, Phenoxyethanol, Potassium Sorbate, Allantoin, Propylene Glycol, Xanthan Gum, Parfum, Retinyl Palmitate, Citric Acid, Disodium EDTA, Salvia Officinalis Extract, Thymus Vulgaris Oil, Tocopherol, Talc, CI 77891, CI 77288, CI 19140, CI 77491, CI 77499, CI 77492.
Krem zamknięty jest w dość nietypowym dla kremów do stóp opakowaniu - w słoiczku przypominającym te charakterystyczne dla maseł do ciała. I w tym miejscu mogę stwierdzić, że Hemp Foot Protector przypomina właśnie takie masło. Ma konsystencję dość zbitą, ale przy tym na tyle aksamitną i nieco tłustą, że swobodnie można wydobyć go ze 100ml opakowania.
Wystarczy nabrać zaledwie niewielką ilość tego zielonego masełka, aby w całości pokryć stopę. Krem rozsmarowuje się z łatwością, nie pozostawia też białego nalotu. Dodatkowo za każdym razem odczuwam lekkie odświeżenie.
A co z samym działaniem? Hemp Foot Protector sprawia, że moje stopy są gładkie i pozbawione przesuszeń. Bardzo dobrze radzi sobie z miejscami, w których często borykam się ze zgrubieniami, podczas, gdy wiele kremów nie dawało im rady. Jednym słowem - jestem zachwycona!
Dla niektórych mankamentem może być dość mocny, ziołowy zapach, niekiedy przypominający nawet kamforę. Przy początkach używania może nieco uderzać w nozdrza, ale z czasem można się przyzwyczaić. Tym bardziej, że widzi się efekty. A ja widzę!
Cena kremu niestety nie jest niska - 42,50zł, ale ja swój kupiłam na promocji, poza tym moim zdaniem kosmetyk jest bardzo wydajny. Stosuję go prawie codziennie wieczorem już od 3 tygodni, a masełka prawie nie ubyło. Cena jest kwestią indywidualną - jeśli możecie więc sobie na ten krem pozwolić, na promocji lub nie, to baardzo polecam. Moim zdaniem nie będziecie zawiedzione!
Czekam na Wasze komentarze! Miałyście okazję używać jakiegokolwiek kosmetyku z tej linii TBS?
A może tak jak i ja zakochałyście się w działaniu tego kremu do stóp?
Buziaki,
Sylwia
↧
↧
Caudalie, pianka oczyszczająca do mycia twarzy
O kosmetykach marki Caudalie w blogosferze zrobiło się głośno chyba dzięki naczelnej kusicielce marki, czyli M. Przyznam, że wcześniej obiła mi się o uszy jedynie woda winogronowa Caudalie, na którą notabene mam olbrzymią ochotę! Ale najpierw muszę skończyć wody termalne Uriage i Avene ;) O piance do mycia twarzy, micelu czy innych kosmetykach poczytałam sobie więcej później i stwierdziłam, że jestem przekonana - kupuję! Dziś o piance, którą od wielu ranków i wieczorów myję swoją buzię.
Pianka zamknięta jest w 150ml, przezroczystej butelce z pompką. Kolory dominujące to biel i zieleń - zwłaszcza ta druga barwa kojarzy nam się z zielonymi winogronami. Owoc ten bowiem jest esencją marki - wyciąg z pestek winogron jest wszechobecny w kosmetykach Caudalie. Potwierdzeniem tego jest piękny, delikatny zapach zielonych winogron, który wydobywa się z opakowań kosmetyków Caudalie.
Kosmetyk, który jest bohaterem dzisiejszego posta w opakowaniu jest w postaci płynu, natomiast po przejściu przez pompkę zamienia się w delikatną jak chmurka piankę. I nie jest to czcze gadanie! Pianka Caudalie rzeczywiście jest bardzo delikatna - masując nią skórę czuję odświeżenie i zarazem ukojenie. Zapewne niezwykle przyjemnie będzie się ją używało latem, ale teraz, w okresie zimowym, sprawdzi się równie dobrze.
Nie zauważyłam, aby przypadkowo dostając się do oczu powodowała ich szczypanie lub wywołała alergię. Moim zdaniem dobrze zmywa pozostałości makijażu i przygotowuje skórę na przyjęcie serum lub kremu.
Piankę Caudalie mogłabym porównać do polecanej przez wiele dziewczyn pianki do mycia twarzy Pharmaceris z serii A (mniej z serii T, ponieważ ta nieco wysuszała mi skórę). Do obydwu bardzo chętnie bym wróciła.
Nie zauważyłam, aby przypadkowo dostając się do oczu powodowała ich szczypanie lub wywołała alergię. Moim zdaniem dobrze zmywa pozostałości makijażu i przygotowuje skórę na przyjęcie serum lub kremu.
Piankę Caudalie mogłabym porównać do polecanej przez wiele dziewczyn pianki do mycia twarzy Pharmaceris z serii A (mniej z serii T, ponieważ ta nieco wysuszała mi skórę). Do obydwu bardzo chętnie bym wróciła.
Jeśli chodzi o sam skład kosmetyku, pianka nie zawiera m.in. parabenów, SLS czy składników pochodzenia zwierzęcego.
Aqua (Water), Glycerin*, Sodium Cocoyl Glutamate*, Cocamidopropyl Betainamide Mea Chloride*, Caprylyl/Capryl Glucoside*, Caprylyl Glycol, Parfum (Fragrance), Sodium Chloride Coco Betaine*, Potassium Sorbate, Citric Acid*,Sodium Methyl Cocoyl Taurate*, Sodium Cocoyl Isethionate*, Sodium Phytate*, Butylene Glycol, Salvia Officinalis (Sage) Leaf Extract*, Chamomilla Recutita (Marticaria) Flower Extract*, Vitis Vinifera (Grape) Fruit Extract*, Butylphenyl Methylpropional, Linalool, Citronellol.
* Plant Origin
To nie koniec zalet tej pianki! 150ml wystarczy mi zapewne na 2 miesiące stosowania - aczkolwiek jeszcze nie dobiła u mnie dna, więc może być różnie. W pierwszych 2-3 tygodniach używałam jej jedynie rano, natomiast później już dwa razy dziennie.
Piankę wraz z płynem micelarnym, o którym będzie oddzielny post, kupiłam na Allegro. Ceny pianki wahają się od 35zł na Allegro do 60zł w aptekach internetowych.
A teraz Wy! Miałyście? Może macie swoje ulubione kosmetyki Caudalie, które możecie polecić?
Buziaki,
Sylwia
Piankę wraz z płynem micelarnym, o którym będzie oddzielny post, kupiłam na Allegro. Ceny pianki wahają się od 35zł na Allegro do 60zł w aptekach internetowych.
A teraz Wy! Miałyście? Może macie swoje ulubione kosmetyki Caudalie, które możecie polecić?
Buziaki,
Sylwia
↧
Auriga, serum Flavo C
Czy Wy też słyszałyście o dobroczynnym działaniu witaminy C na stan skóry, zwłaszcza na przebarwienia? Ja tematem zainteresowałam się, gdy zaczęłam borykać się z problemem przebarwień pozostawionych po wypryskach. Konkretnie obszarem przebarwień była broda.
Jako pierwszy produkt z zawartością witaminy C wybrałam serum Auriga Flavo-C. O jego istnieniu dowiedziałam się z jednego z filmików Nissiax83, która jest jedną z moich ulubionych vlogerek i moim zdaniem naprawdę zna się na rzeczy. Nie wahałam się, więc, aby kupić polecany przez nią produkt.
Serum ma zapobiegać procesowi starzenia się skóry dzięki zawartości kwasu L-askorbinowego i Glinkgo Biloba. Jego zadaniem jest również rozświetlenie skóry.
Serum ma zapobiegać procesowi starzenia się skóry dzięki zawartości kwasu L-askorbinowego i Glinkgo Biloba. Jego zadaniem jest również rozświetlenie skóry.
Producent zaleca stosowanie serum osobom mającym ok. 25 lat, aby opóźnić pojawianie się zmarszczek, można je jednak stosować również na istniejące już zmarszczki oraz w przypadku zaobserwowania jakichkolwiek innych procesów starzenia się skóry czy też utraty jej elastyczności. Flavo-C polecane jest również do stosowania dla osób borykających się ze zniszczeniem skóry przez słońce.
Obietnice producenta są bardzo optymistyczne - spektakularne rozświetlenie cery, wygładzenie i spłycenie zmarszczek, prewencja przeciwzmarszczkowa czy wzmocnienie naczyń krwionośnych.
Aby uzyskać optymalny efekt serum należy stosować 1 lub 2 razy dziennie na oczyszczoną i osuszoną skórę twarzy, dekoltu i szyi. Najlepiej wykonać masaż skóry aż do wchłonięcia serum.
Skład: Propylene Glycol, Aqua, Ginkgo Biloba Leaf Extract, Ascorbic Acid, Polysorbate 20, Polysorbate 80, Imidazolidinyl Urea, Phenoxyethanol, Methylparaben, Ethylparaben, Propylparaben, Butylparaben.
Flavo-C zamknięte jest w 15 ml (dostępna jest jeszcze wersja 30ml) buteleczce z kroplomierzem. Design utrzymany jest w kolorystyce biało-zielonej, według mnie bardzo przyjemnej dla oka, mimo że przypomina nieco produkty typowo apteczne. Opakowanie jest dość lekkie, a co najważniejsze - szczelne, więc nie powinno być problemu z zabraniem go w podróż czy też gdy przypadkowo upuścimy buteleczkę (chyba, że zrobicie to tak jak ja - jakimś magicznym sposobem ;) mając w jednym ręku pipetkę, a w drugim buteleczkę, wylało mi się dość dużo płynu do umywalki). Pipetka jest wygodna, działa bez zastrzeżeń i dzięki niej możemy z łatwością kontrolować ilość kropel.
Konsystencja serum przypomina mi olejek - jest dość tłusta i wystarczą zaledwie trzy krople, aby pokryć całą twarz. Przez dłuższą chwilę możemy czuć lepką warstwę, do czego nie mogłam się przyzwyczaić w pierwszych dniach stosowania. Po wchłonięciu natomiast, czuję, że moja skóra staje się bardzo miękka i gładka w dotyku, ale jednocześnie odczuwalne jest niewielkie ściągnięcie skóry. Nie polecam jednak pomijania kremu nawilżającego po zastosowaniu tego serum, bowiem Flavo-C może nieco przesuszać skórę - w moim przypadku był to nos, na którym uwydatniły się suche skórki.
Gdyby nie wylanie sporej ilości serum do umywalki, starczyłoby mi zapewne na ok. 2 miesiące, ponieważ serum nie jest u mnie kosmetykiem, którego używam codziennie. Mimo braku regularności w stosowaniu, zauważyłam znaczne wyrównanie kolorytu mojej cery oraz rozjaśnienie na brodzie, czyli strefie, w której borykałam się z przebarwieniami po wykwicie nieprzyjaciół.
Jak napisałam wcześniej, kilka razy zdarzyło mi się nie użyć kremu nawilżającego po wchłonięciu się serum i niestety kolejnego dnia odkryłam u siebie niewielkie przesuszenie skóry na nosie.
Mimo nie zbyt przyjemnej przygody z przesuszeniem, bardzo polecam ten produkt, ponieważ dzięki niemu udało mi się osiągnąć wcześniej założony cel. Na mojej cerze jest jeszcze nieco do zrobienia, więc podejrzewam, że wrócę do tego serum lub ze zwykłej ciekawości będę szukała innego z witaminą C.
Serum można kupić w aptekach, ja kupiłam je w Super-Pharm, w promocji za 55,99zł (cena regularna to 79,99zł).
Używałyscie? A może polecacie inne serum z witaminą C?
Buziaki,
S.
Jak napisałam wcześniej, kilka razy zdarzyło mi się nie użyć kremu nawilżającego po wchłonięciu się serum i niestety kolejnego dnia odkryłam u siebie niewielkie przesuszenie skóry na nosie.
Mimo nie zbyt przyjemnej przygody z przesuszeniem, bardzo polecam ten produkt, ponieważ dzięki niemu udało mi się osiągnąć wcześniej założony cel. Na mojej cerze jest jeszcze nieco do zrobienia, więc podejrzewam, że wrócę do tego serum lub ze zwykłej ciekawości będę szukała innego z witaminą C.
Serum można kupić w aptekach, ja kupiłam je w Super-Pharm, w promocji za 55,99zł (cena regularna to 79,99zł).
Używałyscie? A może polecacie inne serum z witaminą C?
Buziaki,
S.
↧
Lirene Color Code
W miniony czwartek miałam przyjemność uczestniczyć w konferencji Lirene poświęconej nowej linii podkładów My Color Code. Prezentacja połączona była z przedstawieniem czterech typów urody: wiosny, lata, jesieni i zimy. Projekt powstał dzięki współpracy Laboratorium dr Irena Eris wraz ze znaną wizażystką - Anią Orłowską. Do końcowej fazy projektu zaproszono cztery blogerki - każda reprezentowała dany typ urody. Na konferencji zaprezentowano nam końcowy efekt, czyli zdjęcia z sesji zdjęciowej przedstawiające dziewczyny w ubraniach z najnowszej kolekcji marki Mohito, kolorystycznie dopasowanych do poszczególnych typów. Dziewczyny zostały umalowane przez samą Anię Orłowską, oczywiście zgodnie z ich "color codem" - nie obyło się też bez użycia najnowszych podkładów (dziewczyny są nimi zachwycone!).
Plusem konferencji była jej kameralność oraz miejsce - SHOWROOM Mohito, który moim zdaniem jest bardzo efektowny. Osobiście podczas prezentacji typów urody, intensywnie zastanawiałam się nad tym jakim jestem. W końcu postanowiłam zasięgnąć rady ekspertki, czyli Ani Orłowskiej, która po szybkim zerknięciu na moją twarz, włosy i skórę na dłoniach, stwierdziła, że jestem latem z lekką domieszką zimy.
Każda z uczestniczek konferencji otrzymała do indywidualnych testów 4 podkłady z linii My Color Code i z pewnością podzielę się z Wami moją opinią na ich temat. Na razie jednak wrzucam zdjęcia z wydarzenia - bardzo się cieszę, że miałam okazję uczestniczyć w kolejnym wydarzeniu związanym z marką Lirene - na każdym oprócz dobrej zabawy odnajduję wiele inspiracji i wychodzę trochę mądrzejsza ;)
Zainteresowane?:)
↧
DKNY My NY - woda perfumowana, która zachwyciła mnie pierwszy raz od dłuższego czasu...
... No, może poza Chanel Chance Eau Tendre ;) Po raz pierwszy poczułam te perfumy u koleżanki i bardzo przypadły mi do gustu. Nie skojarzyłam jednak faktów, że dostałam mały flakonik od Douglas Polska. Od teraz mogłam nosić je do momentu aż na dnie małego, 7 ml szklanego flakoniku pozostanie ostatnia kropla.
Wydane w 2014 roku perfumy, czy raczej woda perfumowana określane są jako kompozycja szyprowo-kwiatowa, gdzie nutami głowy jest malina, różowy pieprz i galbanum; nutami serca egipski jaśmin, frezja i korzeń irysa, a nutami bazowymi paczula, absolut z wanilii, piżmo i szara ambra. Ciekawostką jest, że twarzą DKNY My NY została Rita Ora, ponadto jest to zapach inny niż znane "jabłuszka".
Trochę wrażeń wizualnych - flakonik, który otrzymałam jest malutki, szklany i w kształcie serca. Korek jest inny niż w butelce pełnowymiarowej - w tej bowiem odnajdujemy jakby schodki, które moim zdaniem mogą odzwierciedlać wysokie budynki w NY.
Nie jestem zbyt dobra w opisywaniu zapachów i jest to dla mnie z pewnością pewien rodzaj wyzwania, ale spróbuję przybliżyć Wam ten zapach. Jednocześnie żałuję, że nie możecie go poczuć.
My NY to z pewnością zapach z kategorii tych słodszych, ale daleko mu do słodkości ciężkiej (typu znienawidzone przeze mnie zapachy Escada). Wyczuwam w tym zapachu wyraźne nuty kwiatowe, toteż moim zdaniem propozycja DKNY idealna będzie na wiosnę i lato. Mimo wiosenno-letnich zapędów, lubię nosić ten zapach również w zimie. Zaledwie jedna kropla na nadgarstku i dwie na szyi pozwalają na otulenie się tym świeżym zapachem na prawie cały dzień. Piszę prawie, ponieważ pod koniec dnia woń jest już niestety bardzo mało wyczuwalna.
Ja jestem zakochana i mam nadzieję, że w przyszłości uda mi się przygarnąć 30 lub 50 ml.
A Wy? Miałyście okazję wąchać My NY? Może jesteście fankami innych zapachów DKNY, a może wręcz przeciwnie - nie lubicie ich?
↧
↧
Essie, After sex
Dawno nie było tu lakierów do paznokci, prawda? Przyznam szczerze, że głównym powodem jest chyba fakt, iż paznokcie ostatnio maluje późnym wieczorem, prawie przed położeniem się spać, toteż najczęściej po prostu nie chce mi się podłączać lampy i gimnastykować. Tak, taki ze mnie leniuch ;) Jednak któregoś dnia udało mi się zmobilizować i obfocić moje paznokcie ubrane w piękny Essiak o dość kontrowersyjnej nazwie After sex.
O kształcie butelek i samej marce rozpisywać się już nie będę - prawdopodobnie wiele z Was wie, że jestem absolutną fanką Essie, kiedyś nawet można powiedzieć, że "zbierałam" lakiery tej marki, ale odkąd staram się wprowadzić w swój kosmetyczny świat minimalizm, zrezygnowałam z niektórych kolorów i z kupna nowych (inna sprawa, że z szafy Super-Pharm lub Hebe już chyba nie wiele kolorów jest mnie w stanie zaintrygować). Notabene w zakładce wymiana (tu) możecie odkupić ode mnie niektóre kolory Essie.
To tytułem przydługiego ;)) wstępu. Teraz o samym After sex. Do czerwieni na paznokciach przekonałam się stosunkowo niedawno. Wcześniej jakoś za tym kolorem nie przepadałam, teraz zaś mogłabym wypróbowywać różne warianty kolorystyczne, różne konsystencje czy wykończenia. Ten przedstawiciel czerwonych lakierów do paznokci wylądował w moim lakierowym pudełku już dość dawno, jednak dopiero w ostatnich tygodniach zdecydowałam się na pierwszą, paznokciową premierę.
After sex to konsystencja raczej żelkowa, kryjąca w całości po dwóch warstwach. Mój egzemplarz zaopatrzony był w szeroki pędzelek, dzięki któremu równomiernie rozprowadziłam emalię.
Kolor to nieco przygaszona, malinowa czerwień (niekiedy pretendująca do różu) z pięknym połyskiem zaopatrzonym w czerwone drobinki. Lakier z kategorii raczej tych perłowych, bardzo zaskoczył mnie swą efektownością. Jak wiemy, zazwyczaj perły nie wyglądają zbyt korzystnie, poza tym najczęściej kojarzą nam się z brakiem gustu. W After sex nic takiego nie znajdziemy. Odnajdziemy natomiast elegancję, która będzie pasowała i do sweterków i do marynarek w okresie jesienno-zimowym. Na wiosnę i lato raczej po ten kolor nie sięgnę (chociaż różnie może być), ale na obecną porę roku jest jak znalazł. Początkowo myślałam, że kolor ten wypróbuję i najprawdopodobniej pójdzie do odsprzedaży, ale jednak bardzo przypadł mi do gustu i moje paznokcie ubrane w After sex wielokrotnie były komplementowane przez kobiety.
Co do trwałości na paznokciach, również nie mam zarzutów. Lakier po 3-ech dniach zaczął się lekko ścierać na końcówkach, natomiast w 4-tym dniu odnalazłam pierwszy, mikroskopijny odprysk. Wiem jednak, że niektórym dziewczynom kolor ten utrzymywał się na paznokciach nawet 6 dni!
Przypominam, że lakiery Essie możecie znaleźć w drogeriach Super-Pharm i Hebe oraz w perfumerii Douglas. Polecam również szukać okazji w internetowych sklepach czy też na Allegro.
To teraz Wasza kolej - miałyście??:)
↧
Pharmaceris F - fluid matujący i delikatny fluid intensywnie kryjący
W ostatnim czasie przybyło mi dość dużo podkładów w płynie, mimo że dawno już przeszłam na makijaż podkładami mineralnymi. Jako że do marki Pharmaceris mam ogromne zaufanie, postanowiłam spróbować czegoś nowego i sięgnęłam po przesłane mi do testów fluidy z serii Pharmaceris F - fluid matujący zwężający pory oraz delikatny fluid intensywnie kryjący o długotrwałym efekcie.
Podkłady Pharmaceris F dostępne są w czterech wersjach:
- intensywne krycie;
- matowienie;
- nawilżanie;
- krycie i ochrona.
Trzy pierwsze posiadają trzy odcienie (od najjaśniejszego po średni aż do ciemnego), a czwarta jedynie dwa.
Fluidy zamknięte są w zgrabnych i dość niedużych opakowaniach (30ml), a kolory będące częścią designu buteleczek to biel oraz beż mi osobiście silnie kojarzący się z kolorami podkładów. Po zdjęciu zakrętki naszym oczom ukazuje się pompka, za pomocą której wydobywa się kosmetyk. Pompka działa sprawnie, a oprócz tego nie "wypluwa" z siebie zbyt wiele podkładu.
Jeśli chodzi o wrażenia zapachowe - we fluidzie kryjącym wyczułam lekki zapach typowy dla podkładów, natomiast w wersji matującej woń była już bardziej intensywna.
Fluid matujący zwężający pory
Czas na zaprezentowanie każdego podkładu z osobna.
Wersja matująca przeznaczona jest dla skóry normalnej, tłustej i mieszanej z tendencją do błyszczenia się. Producent rekomenduje te podkłady osobom borykającym się z problemem trądziku w celu ukrycia i niwelowania niedoskonałości.
W opisie kosmetyku czytamy, że fluid doskonale stapia się z cerą zapewniając naturalny i długotrwały, bo aż 10-godzinny makijaż z natychmiastowym efektem pudrowego wykończenia.
Ciekawostką jest zawarcie w wersji matującej systemu matującego absorbującego nadmiar sebum, który reguluje procesy gruczołów łojowych, a tym samym niweluje błyszczenie się skóry oraz powstawanie niedoskonałości.
Formuła Pore-Diminish wzmocni włókna kolagenowe skóry wokół porów zmniejszając ich widoczność i wielkość.
Ekstrakt z owoców hiszpańskiej pomarańczy i składniki antybakteryjne takie jak biotyna, ekstrakt z łopianu i cynk PCA zmniejszy widoczność zmian trądzikowych.
SKŁADNIKI AKTYWNE:
- SYSTEM MATUJĄCY – MIKROGĄBECZKI – zapewniają efekt pudrowego zmatowienia. Cząsteczki polimerów o specjalnej strukturze mają zdolność do absorbowania nadmiaru sebum znajdującego się na skórze.
- FORMUŁA PORE-DIMINISH – wzmacnia strukturę kolagenową skóry wokół porów, przez co są one wzmocnione i sztywniejsze, a zarazem mniej widoczne.
- EKSTRAKT Z OWOCÓW HISZPAŃSKIEJ POMARAŃCZY – działa przeciwtrądzikowo, zawiera m.in. cukry, kwasy organiczne (cytrynowy), witaminy (C, P, A, B1, B2), pektyny, elementy (K, Ca, P, Mg), flawonoidy.
- CYNK PCA - aktywny fizjologiczny seboregulator, ma właściwości antybakteryjne, redukuje wydzielanie sebum przez hamowanie aktywności 5 alfa-reduktazy (enzymu odpowiedzialnego za uruchomienie mechanizmu wydzielania sebum).
- WYCIĄG Z ŁOPIANU I BIOTYNA – posiadają właściwości przeciwbakteryjne. Łagodzą zaburzenia czynności skóry łojotokowej, normalizują wydzielanie sebum i regulują florę bakteryjną.
Jak było w praktyce? Zacznę może od koloru, który niestety kompletnie nie pasuje do mojej cery. Świadomie wybrałam odcień 02 natural z uwagi na fakt, iż często te najjaśniejsze podkłady, mimo mojej bladej cery są za jasne i mówiąc wprost - wyglądam jak zjawa. Wybrałam, więc odcień pośredni, co niestety było błędem. Nie wiem co prawda jaki jest odcień najciemniejszego podkładu z wersji matującej, jednak wydaje mi się, że kolorystyka jest ciut za ciemna jak na skóry Polek. Najprawdopodobniej, gdybym wybrała odcień 01 byłabym zadowolona jak w przypadku wersji kryjącej, ale w drugim podkładzie kolor najjaśniejszy wybrałam z premedytacją, aby porównać odcienie. Niestety moim zdaniem różnica między 01 a 02 jest duża (mimo że są to różne wersje podkładów, podejrzewam, że w każdej kolorystyka jest podobna).
Przechodząc do samego użycia i noszenia wersji matującej - gdyby nie kolor, byłoby ok. Podkład rozprowadza się bardzo łatwo i przyjemnie zarówno palcami jak i pędzlem czy jajkiem Ebelin. Podczas nakładania czułam przyjemny chłód na twarzy, a konsystencja dość szybko zaschła na półmat. Krycie było naprawdę dobre, fluid zatuszował nawet cienie pod oczami (nie nakładałam wcześniej korektora). Nie stworzył efektu maski, po jego użyciu nie znalazłam też na twarzy podskórnych gul czy widocznych na skórze wyprysków. Obiecanego przez producenta zwężenia porów nie zauważyłam.
Jeśli chodzi o stan podkładu w ciągu dnia - na buzi pozostaje przez cały dzień, ściera się dość równomiernie, a system matujący najwidoczniej u mnie zadziałał, bo moja buzia świeciła się tylko lekko - zauważyłam taki sam efekt jak podczas noszenia podkładu Annabelle Minerals matującego.
Jak dla mnie super, gdyby nie nietrafiony kolor...
Fluid intensywnie kryjący o długotrwałym efekcie
Czas na wersję kryjącą. Fluid polecany jest do każdego rodzaju skóry, w tym idealny jest dla cer z wyraźnymi przebarwieniami, widocznymi naczynkami, cieniami wokół oczu czy trądzikiem różowatym. Podkład idealnie wyrównuje koloryt skóry oraz maskuje jej niedoskonałości przy jednoczesnym nie obciążaniu cery i nie zatykaniu porów. Składniki podkładu, czyli hialuronian sodu, wiciokrzew, witamina B3 oraz wyciąg z ostropestu korzystnie wpływają na elastyczność skóry.
SKŁADNIKI AKTYWNE:
- Hialuronian sodu - pełni w skórze funkcję rezerwy wilgoci, wpływa na jej jędrność, zabezpiecza przed wpływem niekorzystnych czynników zewnętrznych. Tworzy na skórze film ograniczający proces parowania wody.
- Wyciąg z ostropestu - bogaty w sylimarynę o silnym działaniu przeciwrodnikowym i przeciwzapalnym. Chroni skórę przed niekorzystnym wpływem promieniowania UV. Ułatwia oraz przyspiesza proces regeneracji uszkodzonej skóry.
- Wiciokrzew - ma właściwości zmiękczające i wygładzające skórę.
- Witamina B3 - poprawia barierę lipidową naskórka. Stymuluje syntezę kolagenu, reguluje produkcję ceramidów i proces dojrzewania naskórka. Zapobiega szkodom wywołanym przez promieniowanie UV oraz przyspiesza proces regeneracji skóry uszkodzonej działaniem promieni UV. Zwiększa nawilżenie i elastyczność skóry oraz zapobiega powstawaniu przebarwień. Wygładza i ujędrnia skórę.
źródło
Ten fluid zostawiłam sobie na koniec, bowiem przypadł mi do gustu jeszcze bardziej niż jego poprzednik. Podejrzewam, że gdybym posiadała podkład w formule matującej w odcieniu najjaśniejszym mogłabym być równie zadowolona jak z formuły kryjącej.
I w tym przypadku nie miałam problemów z nałożeniem i rozsmarowaniem podkładu na twarzy. Wydaje mi się jednak, że konsystencja formuły kryjącej jest lżejsza niż matującej. Podkład wysycha dając efekt "mokrego", ale jest to raczej zdrowy, lekki błysk. W dniach kiedy nie nakładałam pudru po zastosowaniu podkładu, nie odnotowałam nadmiernego świecenia się, więc jeśli tylko nie macie problemu ze zbyt przetłuszczającą się cerą i bez poprawek w ciągu dnia też przeżyjecie ;)
Krycie jest większe niż w poprzedniku, chociaż przed położeniem podkładu matującego nie było konieczne nałożenie korektora pod oczy, przy kryjącym efekt krycia był jeszcze lepszy, bowiem zakrył w większym stopniu mały wyprysk na mojej buzi.
Ponadto kosmetyk bardzo ładnie ujednolica koloryt skóry, jest ona wygładzona i wygląda po prostu dobrze. Podkład nie powoduje nadmiernego występowania nieprzyjaciół czy podskórnych gul.
Podsumowując, niestety formuła matująca ze mną nie zostanie - poleci do kogoś z ciemniejszą cerą, natomiast formuła kryjąca zostaje i będę jej chętnie używać. Mogę z czystym sumieniem polecić obydwie wersje, pod warunkiem, że kolory będą odpowiadać Waszemu odcieniowi skóry.
Buziaki,
Sylwia
Ten fluid zostawiłam sobie na koniec, bowiem przypadł mi do gustu jeszcze bardziej niż jego poprzednik. Podejrzewam, że gdybym posiadała podkład w formule matującej w odcieniu najjaśniejszym mogłabym być równie zadowolona jak z formuły kryjącej.
I w tym przypadku nie miałam problemów z nałożeniem i rozsmarowaniem podkładu na twarzy. Wydaje mi się jednak, że konsystencja formuły kryjącej jest lżejsza niż matującej. Podkład wysycha dając efekt "mokrego", ale jest to raczej zdrowy, lekki błysk. W dniach kiedy nie nakładałam pudru po zastosowaniu podkładu, nie odnotowałam nadmiernego świecenia się, więc jeśli tylko nie macie problemu ze zbyt przetłuszczającą się cerą i bez poprawek w ciągu dnia też przeżyjecie ;)
Krycie jest większe niż w poprzedniku, chociaż przed położeniem podkładu matującego nie było konieczne nałożenie korektora pod oczy, przy kryjącym efekt krycia był jeszcze lepszy, bowiem zakrył w większym stopniu mały wyprysk na mojej buzi.
Ponadto kosmetyk bardzo ładnie ujednolica koloryt skóry, jest ona wygładzona i wygląda po prostu dobrze. Podkład nie powoduje nadmiernego występowania nieprzyjaciół czy podskórnych gul.
Podsumowując, niestety formuła matująca ze mną nie zostanie - poleci do kogoś z ciemniejszą cerą, natomiast formuła kryjąca zostaje i będę jej chętnie używać. Mogę z czystym sumieniem polecić obydwie wersje, pod warunkiem, że kolory będą odpowiadać Waszemu odcieniowi skóry.
Buziaki,
Sylwia
↧
Denko ostatnich miesięcy
Po raz kolejny macie możliwość prześledzenia moich zużyć z kilku miesięcy. Ostatnio robiłam porządek w szufladach z kosmetykami pielęgnacyjnymi i muszę stwierdzić, że patrząc na ich zawartość oraz na ilość pustaków, jestem bardzo zadowolona! Już niedługo odkopię się z nadmiernych zapasów i będę mogła kupować na bieżąco tylko to, co mi potrzebne (no, może z jakimiś małymi wyjątkami ;)). Zaczynamy!
Garnier, płyn micelarny 3w1 - muszę to napisać - znalazłam swojego ulubieńca w kategorii płyn micelarny! Nie jest drogi, wykonywanie nim demakijażu to sama przyjemność, a ponadto płyn ten jest bardzo wydajny. Ostatnio kupiłam nową, zieloną wersję tego płynu i ciekawa jestem jak się sprawdzi. W każdym razie - obecnie nie szukam już niczego innego w tej kategorii :)
Caudalie, pianka do mycia twarzy - pisałam o niej całkiem niedawno (TU). Te które czytały posta wiedzą, że pianka bardzo przypadła mi do gustu i chętnie w przyszłości po nią sięgnę. Jest delikatna niczym chmurka, pięknie pachnie, dobrze oczyszcza, nie przesusza skóry i nie powoduje wysypu nieprzyjaciół. Więcej w poście.
Oriflame, Pure Nature, żel do mycia twarzy - bardzo przyjemny żel do mycia twarzy o zapachu granatów. Za zapachem przepadałam bardzo, oprócz tego żel ten idealnie sprawdził się w duecie ze szczoteczką Luna Foreo Mini. Jest delikatny, nie spowodował przesuszeń, alergii, ani wysypu nieprzyjaciół. Jestem równie zadowolona jak z pianki Caudalie i chętnie kiedyś zrobię powrót :)
Nivea, Stay Clear, Tonik oczyszczający - tonik ten kupiłam z myślą odświeżenia swojej przygody z Nivea. I szczerze mówiąc wydał mi się zwyczajny - nie zrobił mi niczego złego, jednak mam wrażenie, że zabrakło "chemii". Jednak żeby nie pokrzywdzić całej marki ;) ostatnio kupiona miniaturka antyperspirantu Nivea była strzałem w 10, a oprócz tego mam ochotę przetestować Nivea Cellular krem pod oczy :)
Lusg, Angels on bare skin, czyścik do twarzy - czyli kultowe już Aniołki Lush'a. Używało mi się ich niezmiernie dobrze, jednak początkowo nie mogłam przyzwyczaić się do konsystencji samego produktu. Z czasem opanowałam sztukę łapania rozpadającego się czyścika podczas masowania nim twarzy ;) Efekt po oczyszczaniu nim skóry - beczenny! Buzia jest matowa i sprawia wrażenie rozświetlonej.
AA, Cera mieszana, starter matujący pod makijaż - kiedyś kochałam kremy AA, obecnie nieco to gorące uczucie do nich mi przeszło. Ze starterem matującym pod makijaż, czyli połączeniem bazy matującej z kremem miałam do czynienia po raz pierwszy. I pierwsze to spotkanie było niezwykle udane! Baza świetnie przygotowuje cerę pod nałożenie makijażu (aczkolwiek chyba i tak nie przebije nic efektu kremu Phenome Oil Control), nie uwydatnia suchych skórek i przy tym nieco nawilża. Polecam na lato, zwłaszcza osobom mającym problem z nadmiernym przetłuszczaniem się cery.
Iwostin, Sensitia, krem intensywnie nawilżający, SPF 20 - i o nim jakiś czas temu powstał oddzielny wpis (TU). Krem bardzo przyjemny, nawilża równie dobrze, jednak zabrakło mi w nim tego "czegoś" co sprawiłoby, że stałby się jednym z moich ulubieńców jak Pharmaceris A lekki krem głęboko nawilżający. Niemniej polecam bardzo, zwłaszcza na okres zimowy.
AA, Intymna Sensitive, chusteczki do higieny intymnej - delikatne, bardzo dobrze odświeżające chusteczki, które z ręką na sercu mogę polecić. Chętnie do nich wrócę.
Clinique, Even better eyes dark circle corrector, próbka - mówi się, że na podstawie próbek niewiele można powiedzieć o kosmetyku, jednak moim zdaniem można stwierdzić czy nam pasuje czy też nie warto, abyśmy kupowały pełen wymiar. Tak było w przypadku próbki żelu pod oczy Even better eyes. Teoretycznie cienie pod oczami zakrywa naprawdę dobrze (ma lekko beżowy odcień), a więc w połączeniu z korektorem i z podkładem można osiągnąć pełne zakrycie cieni. Produkt ten jednak nie posiada moim zdaniem właściwości łagodzących opuchliznę pod oczami. A szkoda.
Pharmaceris, skoncentrowany szampon wzmacniający do włosów osłabionych - bardzo dobry szampon, do którego z całą pewnością będę wracać. Dobrze oczyszcza zarówno skórę głowy jak i same pasma, radzi sobie z olejami i nadaje włosom świeży wygląd. Kiedyś zapewne pokuszę się o jego recenzję.
Matrix, Oil Wonders, szampon do włosów - niestety ten szampon nie sprawdził się u mnie. Na drugi dzień od umycia (włosy myję wieczorami), pasma przy skórze szybko się przetłuszczały, a co za tym idzie, aby utrzymać dobry wygląd włosów, musiałam je myć praktycznie codziennie. Zdecydowanie lepiej sprawdza się u mnie odżywka z tej serii, aczkolwiek nie robi z włosami nic spektakularnego.
Alverde, szampon hibiskusowyi szampon amarantowy - opiszę je razem, ponieważ zarówno jeden jak i drugi szampon sprawdziły się u mnie rewelacyjnie. Podobnie jak Pharmaceris, dobrze raziły sobie ze zmywaniem olejów, odświeżały włosy i nie powodowały przetłuszczenia. Po ich użyciu włosy były nieco twarde i skrzypiące - niesamowicie mi się plątały, ale sprawę załatwiała odżywka.
Ecospa, olej z nasion malin zimnotłoczony - kupiłam go w celu nawilżania moich włosów. Niestety szczególnie mnie nie zachwycił, ale możliwe, że brak zachwytów mógł być spowodowany brakiem regularności w olejowaniu włosów.
Isana, krem do rąk cytrynowy, seria limitowana - limitka kremów Isany - nie jest to na pewno krem, którego pożądać będą dłonie potrzebujące regeneracji. Konsystencja jest bardzo lekka, szybko się wchłania, ale dedykowałabym go raczej jako podtrzymanie codziennego nawilżania skóry niż lek na bardzo wysuszone i popękane dłonie. Nie żałuję, że była to limitowana wersja, ponieważ jako zwolenniczka bardziej treściwych konsystencji w kremach do rąk, nie kupiłabym go ponownie.
Pharmaceris A, Lipo-protect, regenerujący krem ochronny do rąk - jakiś czas temu powstał o nim osobny post (TU). Niestety krem nie spełnił moich oczekiwań w kwestii nawilżenia. Spodziewałam się bardziej skoncentrowanej formuły, tymczasem ta podobna jest nieco do kremu Isany opisanego powyżej (ale mimo wszystko krem Pharmaceris oceniam ciut wyżej od cytrynowej wersji Isany).
N36, balsam do stóp intensywnie nawilżający - to już mój drugi krem do stóp tej marki i po raz drugi jestem zadowolona z kupionego produktu. Bardzo dobrze nawilża, skórę pozostawia miękką i delikatną, nie pozostawia białych smug. Bardzo chętnie będę sięgać po produkty do stóp N36.
Green Pharmaceris, olejek do masażu antycellulitowy - oczywiście nie ma co spodziewać się po tym olejku cudów w kwestii zwalczenia cellulitu. Stosowałam go mimo wszystko na sfery najbardziej narażone na powstawanie cellulitu czyli brzuch, uda i pośladki. Po użyciu olejku skóra była gładka, dobrze nawilżona, a sam olejek miał dość przyjemny zapach. Jedynym mankamentem była mało szczelna zakrętka. PS. Dobrze nadawał się też do masażu ;)
Masło shea, Mydlarnia u Franciszka - to było moje pierwsze spotkanie zarówno z masłem shea jak i z Mydlarnią u Franciszka. Niestety konsystencja masła nieco mnie irytowała, zwłaszcza na początku - masło zbite w małe grudki niekiedy ciężko było rozsmarować, a ponadto ja często "gubiłam" jego kawałki. Trzeba jednak przyznać, iż doskonale nawilżało skórę i z pewnością masło shea od Mydlarni u Franciszka mogę polecić osobom borykającym się z przesuszeniem skóry.
Bath & Body Works, żel antybakteryjny Japanese Cherry Blossom - zapach ten akurat nie należy do moich ulubionych z B&BW, dlatego nie płakałam, gdy ten egzemplarz wykończyłam. Mimo wszystko mogę polecić żele antybakteryjne marki (jest wiele zapachów, więc każdy znajdzie coś dla siebie). Ich zapach nie jest tak bardzo przesiąknięty alkoholem jak w przypadku innych tego typu produktów. Kolejną zaletą żeli antybakteryjnych tej amerykańskiej marki jest brak uczucia kleistości po ich użyciu. Na plus!
N36, balsam do stóp intensywnie nawilżający - to już mój drugi krem do stóp tej marki i po raz drugi jestem zadowolona z kupionego produktu. Bardzo dobrze nawilża, skórę pozostawia miękką i delikatną, nie pozostawia białych smug. Bardzo chętnie będę sięgać po produkty do stóp N36.
Green Pharmaceris, olejek do masażu antycellulitowy - oczywiście nie ma co spodziewać się po tym olejku cudów w kwestii zwalczenia cellulitu. Stosowałam go mimo wszystko na sfery najbardziej narażone na powstawanie cellulitu czyli brzuch, uda i pośladki. Po użyciu olejku skóra była gładka, dobrze nawilżona, a sam olejek miał dość przyjemny zapach. Jedynym mankamentem była mało szczelna zakrętka. PS. Dobrze nadawał się też do masażu ;)
Masło shea, Mydlarnia u Franciszka - to było moje pierwsze spotkanie zarówno z masłem shea jak i z Mydlarnią u Franciszka. Niestety konsystencja masła nieco mnie irytowała, zwłaszcza na początku - masło zbite w małe grudki niekiedy ciężko było rozsmarować, a ponadto ja często "gubiłam" jego kawałki. Trzeba jednak przyznać, iż doskonale nawilżało skórę i z pewnością masło shea od Mydlarni u Franciszka mogę polecić osobom borykającym się z przesuszeniem skóry.
Bath & Body Works, żel antybakteryjny Japanese Cherry Blossom - zapach ten akurat nie należy do moich ulubionych z B&BW, dlatego nie płakałam, gdy ten egzemplarz wykończyłam. Mimo wszystko mogę polecić żele antybakteryjne marki (jest wiele zapachów, więc każdy znajdzie coś dla siebie). Ich zapach nie jest tak bardzo przesiąknięty alkoholem jak w przypadku innych tego typu produktów. Kolejną zaletą żeli antybakteryjnych tej amerykańskiej marki jest brak uczucia kleistości po ich użyciu. Na plus!
Fa, antyperspirant Pink Passion - to już moja któraś z kolei buteleczka mini tego antyperspirantu. Jest ze mną zawsze, bowiem noszę go przy sobie w torbie. A właściwie nosiłam, ponieważ teraz jego miejsce zastąpił antyperspirant Nivea Stress Protect, który tak mi się spodobał, że kupiłam go także w kulce już do użytku "domowego". Ale wracając do Fa - miał naprawdę ładny, kwiatowy, intensywny zapach. Odświeżał na kilka godzin, po czym wskazane było użycie go po raz kolejny do odświeżenia się. Biorąc pod uwagę mały wybór antyperspirantów w wersji mini, ale i moją sympatię do niego, na pewno kiedyś wrócę do Pink Passion :)
Dove, Go fresh, antyperspirant w kulce - delikatny zarówno w zapachu jak i w użyciu. Świeżością mogłam cieszyć się przez kilka godzin. Nie powodował podrażnień delikatnej skóry pach, ani wysypu nieprzyjaciół. Polecam i chętnie wrócę zarówno do tej jak i innych wersji zapachowych antyperspirantów Dove.
Phenome, Warming Shower Mousse - czyli rozgrzewający żel do kąpieli. Od razu zaznaczę, że rozgrzania w postaci dziwnego mrowienia skóry nie odnotowałam, aczkolwiek pojawiło się "gorące" pragnienie drapania się po całej skórze. Tak, niestety żel Phenome mnie uczulił. Długo nie chciało mi się wierzyć w to, że tak dobra i w gruncie rzeczy droga marka mogła mi zafundować uczulenie, więc żelu używałam pod prysznicem dalej, ale dalej też drapałam się przy każdej możliwej okazji, w każdym możliwym miejscu. W końcu po wykluczeniu niektórych kosmetyków, główne podejrzenie padło na Warming Mousse. Żel odstawiłam, jeszcze przez kilka dni się podrapałam, a potem... Jak ręką odjął. Niestety pół żelu poszło do kosza, ale przynajmniej mam ten komfort psychiczny, że żel otrzymałam jako nagrodę, a nie kupiłam za własne pieniądze.
Lirene, Miodowy Nektar do mycia ciała oraz Migdałowe Mleczko do mycia ciała - bardzo kremowe, w konsystencji przypominające nieco balsam o lekkiej konsystencji. Oprócz walorów zapachowych (podczas używania obydwu wersji w łazience unosi się piękny, słodki zapach, w którym nie ma ani grama chemii) mleczka są dość wydajne (w końcu mamy do czynienia z ogromnymi butlami!), nie wysuszają skóry, a wręcz mam wrażenie, że po prysznicu jest ona lekko nawilżona. Całkowicie na plus!
Balea, żel pod prysznic Melon Tango - to jeden z najładniejszych zapachów żeli pod prysznic Balea! I z tego, co się orientuję, niestety limitowany. Słodki, ale w tej słodkości wyważony. Wydaje mi się, że już kiedyś czułam podobny zapach w którymś z żeli pod prysznic, ale jak na złość nie mogę sobie przypomnieć w którym.
Balea, żel pod prysznic Melon Tango - to jeden z najładniejszych zapachów żeli pod prysznic Balea! I z tego, co się orientuję, niestety limitowany. Słodki, ale w tej słodkości wyważony. Wydaje mi się, że już kiedyś czułam podobny zapach w którymś z żeli pod prysznic, ale jak na złość nie mogę sobie przypomnieć w którym.
Usque, mydło do rąk - mydło to kupiła mi Mama podczas zakupów w Almie. Butelka spodobała jej się do tego stopnia, że postanowiła zrobić prezent własnej córce ;)
Annabelle Minerals, podkład matujący Natural Fair (4g i 10g) - aktualnie mój ulubiony podkład, który najchętniej nakładałabym podczas tworzenia każdego makijażu. Obecnie nieco odeszłam od tego podkładu z uwagi na testy podkładów Pharmaceris oraz Lirene My Color Code (a w odwodzie mam jeszcze Max Factor, którego również kiedyś trzeba wykończyć), ale nowe pudełeczko już czeka na użycie :) W każdym razie, moje zachwyty miałyście okazję przeczytać już w osobnym poście, a jeśli nie, to kieruję Was do linka - KLIK. Nakładając ten podkład w domu i dodając do niego puder Lily Lolo Flawless Matte, mogłam przez cały dzień nie robić poprawek, a moja buzia miała jedynie zdrowy, naturalny błysk. Ponadto podkład idealnie wyrównuje koloryt i stapia się z moją skórą. Mogłabym tak w nieskończoność, ale jeśli jesteście zainteresowane, polecam zajrzeć do podlinkowanego posta.
Lily Lolo, puder Flawless Matte - puder, o którym wspominałam wyżej. Idealnie matuje, oprócz tego wygładza, a poprawek w ciągu dnia podczas pór, w których nie uświadczysz upałów, robić nie muszę. Duet idealny z podkładem matującym Annabelle Minerals. Ponadto bardzo dobrze współpracuje z podkładami płynnymi. Ideał :)
Dr Irena Eris, eyeliner Provoke w pisaku - początkowo współpracowało mi się z nim idealnie - grubość kreski mogłam swobodnie stopniować, a oprócz tego eyeliner ten nie dawał takiego mocnego efektu kreski jak np. eyelinery w cienkim pędzelku. Podobało mi się, że wyglądał jak czarna kredka na powiece. Niestety, moja radość nie trwała długo - dość szybko coraz bardziej wysychał aż w końcu musiałam się z nim pożegnać.
Wibo, eyeliner wodoodporny w pędzelku - jego wodoodporności nie sprawdzałam i podejrzewam, że testu mógłby nie zdać ;) Aczkolwiek uważam, że jako eyeliner sprawdził się u mnie doskonale. Ogólnie zauważyłam, że Wibo i Lovely mają dość dobre eyelinery, a do tego tanie i wystarczają na naprawdę długo. Podoba mi się w nich cienki pędzelek, chociaż niestety często z pędzelka wystają pojedyncze włoski. Ja sprawę załatwiam wyrywaniem takiego włoska pęsetą - jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się spowodowane wyrywaniem rozklejenie pędzelka. Jeśli chodzi o trwałość na oku - utrzymuje się cały dzień, odbić na powiece może się tylko w wypadku, gdy nabierzemy zbyt dużo kosmetyku na pędzelek. Moim zdaniem wysycha błyskawicznie, a do tego jest tani jak barszcz. Będę wracać i Wam polecam spróbować, jeśli jeszcze nie miałyście okazji :)
Yves Rocher, tusz do rzęs Sexy Pulp - jeden z moich ulubionych tuszy do rzęs! Sama obecnie nie wiem czy wolę ten czy Gosh Catchy Eyes - obydwa dają na rzęsach spektakularne efekty - pogrubienie i wydłużenie, nie osypują się i są w stanie przetrwać na rzęsach cały dzień w dobrym stanie. Poznałam ten tusz dzięki współpracy z marką Yves Rocher i jak tylko będę miała deficyt tuszy, biegnę kupić!
L'Oreal, korektor Lumi Magique - to u mnie któryś z kolei egzemplarz tego korektora, uwielbieniem do niego zaraziłam również moją Mamę. Idealnie rozświetla cienie pod oczami, a wraz z nałożonymi na niego podkładem i pudrem kryje cienie i worki pod oczami w prawie 100%. Będę wracać.
Lip Smacker, pomadka o smaku truskawkowym - to produkt, który jest ze mną już od momentu kiedy nie można było go dostać w drogeriach stacjonarnych. Kupiłam po raz pierwszy na Allegro i cieszyłam się jak dziecko (żałuję, że nigdy nie dorwałam czekoladowej pomadki!). Niestety w przypadku tej wersji nie było tak różowo jak to kolor pomadki wskazywał ;) nawilżała, ale doraźnie. Nie pachniała, ani nie smakowała (jak w przypadku winogronowej Fanty) zbyt powalająco. Cieszę się, że moja relacja z nią się skończyła i nie planuję powrotu.
Alterra, pomadka rumiankowa - pomadkę tę kupiłam w celu stosowania na rzęsy. W końcu stwierdziłam, że w żaden sposób na nie nie działa i po uprzednim wyczyszczeniu jej, zaczęłam stosować jako pomadka do ust. Alterra rumiankowa ma dość słodkawy i przyjemny zapach. Usta jednak nawilżała doraźnie, nie odczułam żadnego, długofalowego działania pomadki, mimo że używało mi się jej dobrze. Z tego powodu, do tej wersji już nie wrócę.
Paese, Linea Automatic Liner, kredka do oczu w odcieniu Brown Glam - ta seria Paese przywiązała mnie do siebie na dobre! To była moja pierwsza kredka tej marki, w kolorze czarnym jest już w użyciu, a kolejna brązowa kupiona. Gładko sunie po powiece, nadaje się też idealnie na linię wodną. Nie podrażnia, jest trwała. Będę wracać!
Nivea, masełko do ust Vanilla & Macadamia - z tym masełkiem męczyłam się bardzo. Zupełnie nie przypadła mi do gustu konsystencja ani właściwości pielęgnacyjne, które moim zdaniem są właściwie zerowe. Megdil podsunęła mi pomysł wykorzystania resztki masełka jako peeling. W tej roli sprawdził się o wiele lepiej. Nie wrócę na pewno...
Life, zmywacz do paznokci wybielający - zmywacz ten paznokci może nie wybiela, ale sprawdza się przy zmywaniu nawet najbardziej opornego lakieru. Nie zauważyłam też podczas stosowania go wysuszenia paznokci lub skórek wokół niego. Bardzo chętnie wypróbuję też inne warianty.
Isana, zmywacz do paznokci (zielony) - zmywacz ten kupiłam w desperacji, ponieważ nie miałam po drodze innych drogerii niż Rossmann.Kiedyś kupowałam go namiętnie, po pierwsze po drodze na studia miałam kilka Rossmanów, a po drugie ten zmywacz po prostu był dobry. Niestety od pewnego momentu na paznokciach zaczęły mi się tworzyć białe naloty. Podejrzewałam, że to przez zmywacz. Gdy go odstawiłam, naloty minęły jak ręką odjął... Po długim czasie wróciłam do tego zmywacza i tym razem było jak na początku.
Seche Vite, top wysuszający - bardzo dobry top, pięknie nabłyszczający lakier. W szafce mam pełną wersję, na razie jednak używam ulubieńca - Essie Good to go.
Armani Diamonds, EDP - jestem w szoku, że udało mi się wykorzystać tak dużą butlę perfum! Co prawda miałam je kilka lat (kiedyś byłam w nich zakochana), ale stwierdziłam, że czas je trochę pomęczyć, bo w końcu się zestarzeją. Marzą mi się nowe - Gucci Guilty Intense, pełna wersja DKNY My NY lub Chanel Chance Eau Tendre... Zobaczymy co będzie następne :) Jeśli chodzi o Diamonds, moim zdaniem to zapach dość "chłodny", tajemniczy i uwodzicielski. Niestety też trochę mało trwały w porównaniu z Miss Dior Cherie, które mam lub CK Euphoria (którą kocham nawiasem mówiąc). Raczej powrotu nie planuję mimo sentymentu do Armaniego.
I to tyle z denka! Nastepne zapewne za jakieś 2-3 miesiące, gdy ponownie uzbieram pokaźną gromadkę pustaków.
Ciekawa jestem czy któryś z powyższych kosmetyków gościł u Was w łazience/na półce/w szufladzie? Piszcie!
Buziaki,
S.
Isana, zmywacz do paznokci (zielony) - zmywacz ten kupiłam w desperacji, ponieważ nie miałam po drodze innych drogerii niż Rossmann.Kiedyś kupowałam go namiętnie, po pierwsze po drodze na studia miałam kilka Rossmanów, a po drugie ten zmywacz po prostu był dobry. Niestety od pewnego momentu na paznokciach zaczęły mi się tworzyć białe naloty. Podejrzewałam, że to przez zmywacz. Gdy go odstawiłam, naloty minęły jak ręką odjął... Po długim czasie wróciłam do tego zmywacza i tym razem było jak na początku.
Seche Vite, top wysuszający - bardzo dobry top, pięknie nabłyszczający lakier. W szafce mam pełną wersję, na razie jednak używam ulubieńca - Essie Good to go.
Armani Diamonds, EDP - jestem w szoku, że udało mi się wykorzystać tak dużą butlę perfum! Co prawda miałam je kilka lat (kiedyś byłam w nich zakochana), ale stwierdziłam, że czas je trochę pomęczyć, bo w końcu się zestarzeją. Marzą mi się nowe - Gucci Guilty Intense, pełna wersja DKNY My NY lub Chanel Chance Eau Tendre... Zobaczymy co będzie następne :) Jeśli chodzi o Diamonds, moim zdaniem to zapach dość "chłodny", tajemniczy i uwodzicielski. Niestety też trochę mało trwały w porównaniu z Miss Dior Cherie, które mam lub CK Euphoria (którą kocham nawiasem mówiąc). Raczej powrotu nie planuję mimo sentymentu do Armaniego.
I to tyle z denka! Nastepne zapewne za jakieś 2-3 miesiące, gdy ponownie uzbieram pokaźną gromadkę pustaków.
Ciekawa jestem czy któryś z powyższych kosmetyków gościł u Was w łazience/na półce/w szufladzie? Piszcie!
Buziaki,
S.
↧
Nowości kilku ostatnich miesięcy
Nowości, nowości! Tym razem relacja z zakupów poczynionych na przestrzeni około 2-3 miesięcy. Od dłuższego już czasu próbuję utrzymać minimalizm kosmetyczny, a przynajmniej nie nabywać kolejnych, często niekoniecznie potrzebnych mi produktów. Staram się przygarniać tylko perełki i o tych perełkach z kilku ostatnich miesięcy przeczytacie właśnie w tym poście.
Pamiętacie, że kiedyś każdy miesiąc bez Essie był miesiącem straconym? Teraz nieco się to zmieniło, ale jednak utrzymuję regularność w nabywaniu nowszych Essie, ostatnio głównie dzięki Essie Polska. Ostatnim podarunkiem były dwa topy z kolekcji Luxeffects - As Gold As It Gets i Jazzy Jubilant. Piękne, prawda?
Podarunków nie koniec! Także Douglas uraczył mnie prezentem w postaci serum pod oczy na noc Estee Lauder, miniaturką wody perfumowanej DKNY My NY (w której się zakochałam, więcej TU) oraz pyłkiem z J.S. Douglas Sohne (próbę sylwestrową przetrwał idealnie!).
Jak się okazało, firma, w której pracuję wykonała stronę marce Love Me Green (ciekawe, że nie wiem jakie są dokładnie realizacje firmy, w której pracuję, ale na swoją obronę napiszę, że zajmuję się aplikacjami mobilnymi!). Jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, po powrocie ze zwolnienia lekarskiego, zobaczyłam na moim biurku peeling Love Me Green. Oczywiście moje oczy prawie wyszły z orbit, bo co robił w firmie z branży IT peeling na biurkach moim i koleżanki? Otóż przedstawiciele marki postanowili sprezentować kobietom, pracującym w mojej firmie małe upominki. I tak oto stałam się właścicielką jednego z nich. I co mogę o nim powiedzieć? Chyba nie przesadzę, jeśli napiszę, że to najlepszy peeling jaki kiedykolwiek używałam! Zasługuje na osobnego posta, więc bądźcie czujne! ;)
Yves Rocher także ostatnio rozpieszcza "swoje" blogerki! Peeling, maska, tusz do rzęs, korektor, pomadka i krem to jedne z najnowszych prezentów marki.
Pod koniec stycznia otrzymałam od Pharmaceris propozycję przetestowania podkładów marki. Wybrałam Delikatny Fluid Intensywnie Kryjący w odcieniu Ivory 01 oraz Fluid Matujący Zwężający Pory w odcieniu Natural 02. Jeśli chciałybyście poznać moją opinię na ich temat, odsyłam do posta (KLIK).
W lutym miałam przyjemność gościć na konferencji poświęconej nowym podkładom Lirene - My Color Code. Są to podkłady przystosowane do jasnych karnacji Polek barwą przystosowane do typów urody. Którym jestem typem i czy podkłady zdały u mnie egzamin przeczytacie już wkrótce! A tu link do relacji z konferencji (KLIK).
W poście denkowym (TU) wychwalałam już nieco podkład Annabelle Minerals w formule matującej. W ostatnich miesiącach trafiło do mnie nowe opakowanie tegoż podkładu w odcieniu (jak zwykle) Natural Fair. Więcej przeczytacie w poście poświęconym temu podkładowi wraz z jego porównaniem z wersją kryjącą (KLIK).
Ile ja się naszukałam tego preparatu Eveline! Natychmiast Bielsze i Piękniejsze Paznokcie czekał na mnie wśród kosmetycznych półek w Carrefourze. Szukałam go w różnych, stacjonarnych drogeriach, ale dorwałam dopiero w tym supermarkecie. Preparat nadaje piękną biel paznokciom z lekką, niebieskawą poświatą, która absolutnie nie nadaje dłoniom wyglądu truposza. Jeśli chodzi o wybielanie płytki, z tym bym polemizowała i też szczerze mówiąc nie chcę sobie wyobrażać co miałoby zachodzić w płytce za pomocą takiego produktu, aby się wybieliła... W każdym razie, od czasu do czasu, aby nadać dłoniom efekt elegancji, lekkości i zadbania, czemu nie?
Eyelinery Wibo i Lovely to kosmetyki tych dwóch marek, które zostały ze mną na dłużej, mimo chwilowej awersji do marek (pamiętacie jak Wibo potraktowało swoje Ambasadorki? Jeśli nie, to tutaj macie odnośnik - KLIK). Eyelinery są naprawdę dobre, trwałe i wydajne, a do tego tanie. Ponadto posiadają cienkie pędzelki, którymi możemy dowolnie stopniować grubość kresek na oku. Nie wiem który już z kolei to eyeliner kupiony w szafie Wibo, ale polecam!
Słyszałyście o nowych dezodorantach Garnier Neo? Są nieco inne niż wszystkie antyperspiranty, bowiem zamiast kulki, atomizera czy zbitego kremu posiadają trzy otwory, z których wydostaje się produkt. Ponadto kosmetyk błyskawicznie zastyga na ciele, przez co możemy uniknąć zabrudzenia ubrania na biało przez jeszcze niewyschnięty kosmetyk. Ja moją tubkę już nieco zmaltretowałam i stwierdzam jedno - aplikacja, zapach i to, że antyperspirant ten nie brudzi ubrań bardzo mi się podobają, ale jeśli chodzi o utrzymanie świeżości, szału nie robi... Mimo wszystko chętnie kiedyś do niego wrócę.
W ramach uzupełniania deficytu żeli do mycia twarzy kupiłam tak lubiany przez Nissiax83 emulsję z granatem Alterry. I muszę stwierdzić, że naprawdę przyjemnie mi się jej używa zarówno po wieczornym demakijażu jak i przy porannym budzeniu się za pomocą chłodnej wody i tej właśnie emulsji. Dobrze myje, jest delikatna, niedroga i pewnie doczeka się u mnie posta.
Niektóre z Was wiedzą, niektóre zapewne nie, że płyn micelarny z Garniera (wersja pierwsza - różowa) stał się moim ulubieńcem w kategorii miceli i nie odczuwam potrzeby szukania niczego innego. Teraz kupiłam wersję zieloną. Ciekawa jestem czy w ogóle różni się od wersji różowej i czym. A może któraś z Was miała okazję używać nową wersję i mogłaby mi podpowiedzieć jakich różnic powinnam się spodziewać?;)
Regenerujący krem do rąk z Be Beauty to kolejny kosmetyk kupiony pod wpływem Nissiax83. Póki co jednak leży w szufladzie czekając na swoją kolej.
Jakiś czas temu ponownie wróciła mi "faza" na kręcone włosy (i szybko dość przeszła). Potrzebowałam czegoś do utrwalenia loków i w tej kwestii bardzo przydała mi się pianka Nivea Flexible Curls. Notabene, czy Wy, kręconowłose, też macie taki problem z kupnem kosmetyków stylizacyjnych do włosów kręconych? W Super-Pharm, do którego ostatnio najczęściej chodzę widziałam chyba tylko tę piankę... Może macie coś do polecenia, albo jakiś kosmetyk Was rozczarował?
Davines spróbowałam - Davines mnie oczarował i chciałabym więcej. Tylko ta cena! W zeszłym roku kupiłam dwie maski do włosów NouNou oraz Love Curl i byłam oczarowana, zwłaszcza pierwszą wersją. Z braku szamponów kupiłam małą wersję szamponu NouNou. Jeśli się sprawdzi, pomyślę o większej :) Ponadto kuszą mnie ich koloryzujące szampony i maski. Ostatnio moja fryzjerka bardzo polecała mi wersję Chocholate, która rzekomo nadaje blond włosom piękny, chłodny odcień. Kiedyś spróbuję ;) Do szamponu otrzymałam próbkę szamponu i odżywki Alterna.
Facelle sprawdza się u niektórych z Was jako kosmetyk wielofunkcyjny. Ja za to używam tego płynu zgodnie z przeznaczeniem, czyli do higieny miejsc intymnych. Sprawdza się bardzo dobrze, jest bardzo wydajny, póki co raczej nie szukam nic lepszego.
Pianka do golenia Venus to również kosmetyk, do którego często wracam. Ta wersja to akurat wersja idealna wprost na wiosnę - o zapachu konwalii.
I moje nowe odkrycie do torebki, czyli dezodorant Nivea Stress Protect. W tym miesiącu kupiłam również wersję w kulce.
I to tyle z moich nowości z ostatnich miesięcy. Jak na 2-3 miesiące jest wystarczająco, prawda?:)
Buziaki,
S.
↧
↧
Lirene, my Color Code - moje wrażenia z testowania podkładów
Wreszcie po wielu dniach testów, przyszedł czas na wyrażenie mojej opinii o podkładach Lirene my Color Code przystosowanych kolorystycznie do jasnych karnacji Polek oraz bazujących na czterech typach urody - jesieni, zimie, wiośnie i lecie.
Kluczem do dopasowania podkładu idealnego, według marki Lirene, jest analiza kolorystyczna i dopasowanie odcieni oraz ich intensywności do typu urody. Umiejętne dobranie kolorów ma wydobyć z nas naturalne piękno.
Czy zastanawiacie się jaki typ urody przedstawiacie, dobierając kolory ubrań, farby do włosów czy też kolory w makijażu? Osobiście od zawsze wiedziałam, że dobrze mi w niebieskim, granatowym, czarnym i czerwonym. Innych barw raczej unikałam, ale też jeśli stwierdziłam, że bardzo podoba mi się ubranie, zastanawiałam się nad kolorem niestandardowym w mojej szafie. Niekiedy moje wybory były trafne, inne mniej. Nigdy jednak nie podporządkowywałam swoich zakupów pod typ urody jakim jestem.
Na konferencji poświęconej nowej linii podkładów Lirene my Color Code, Ania Orłowska oceniła mnie jako kobietę-lato. Tak, to prawda, że nie mogę odnaleźć idealnego odcienia blondu (według Ani zdecydowanie powinien być to odcień zimny), a moja karnacja jest bardzo jasna.W dalszej części przeczytacie czy po odkryciu mojego typu urody, podkład, który odpowiada mi z podkładów my Color Code rzeczywiście pokrywa się z moim typem urody. Ale to za chwilę.
Nowa linia podkładów Lirene my Color Code ma wypełniać niszę rynkową dotyczącą odcieni podkładów idealnie dopasowanych do typów urody i jasnych cer Polek. Dzięki opisowi na opakowaniu każda z nas powinna idealnie dobrać odcień pasujący do jej typu urody.
Jaka jest więc charakterystyka typów urody?
Wiosna (ciepła)
Kobiety z typu wiosennego charakteryzują się jasną, mało kontrastową cerą o ciepłym, złocistym lub brzoskwiniowym odcieniu. Najczęściej posiadają włosy w kolorze jasnym - słomiane, miodowe lub platynowe. Wiosny to właścicielki oczu niebieskich, zielonych lub złoto-brązowych. Według Ani Orłowskiej, wiosenną urodę pięknie podkreślą malinowe usta i łososiowe cienie do powiek.
Lato (zimne)
Paradoksalnie najcieplejsza pora roku lato, to w analizie kolorystycznej typ chłodny. Kobiety "lato" posiadają włosy jasnopopielate lub brązowopopielate, oczy zaś niebieskie, brązowe lub szare. Posiadają ponadto cery jasne, w odcieniu różowym. Ich barwy to delikatne, pastelowe kolory, natomiast nie do końca dobrze wyglądają w intensywnych i krzykliwych.
Typy letnie powinny, więc używać delikatnych pasteli do makijażu oczu, a usta podkreślać chłodnym, różowym beżem.
Jesień (ciepła)
Typ jesienny to typ ciepły oraz często piegowaty. Jesień posiada jasną cerę, o złocistobeżowej barwie, którą okalają kasztanowe, rude lub jasnobrązowe włosy, a charakteru dodają im niebiesko-złote, zielone lub złocistobrązowe oczy. Jesień objawia się również często brązowymi włosami i oczami w odcieniu czekolady.
Jesieni dobrze jest w pomarańczowej pomadce i brązowych cieniach. Idealnym dodatkiem będzie tu również puder brązujący.
Zima (zimna)
Zima często posiada śnieżnobiałą, jasną, porcelanową lub oliwkową karnację o chłodnym odcieniu. Mocno kontrastuje ona z ciemnobrązowymi lub czarnymi (nierzadko granatowymi) włosami oraz ciemnobrązowymi, niebiesko-zielonymi lub ciemnoniebieskimi oczami.
Urodę zimy pięknie podkreślają intensywne i nasycone kolory jak fuksja. Policzki zaś nabiorą pięknych, naturalnych rumieńców dzięki zastosowaniu różu w odcieniu chłodnym.
Do testów otrzymałam wszystkie cztery warianty podkładów. Właściwości każdego z fluidów nie różnią się od siebie, toteż opiszę te kwestie zbiorowo, odnosząc się jednak indywidualnie do tego czy "mój" podkład - dla kobiet "lato" rzeczywiście odpowiada barwie mojej cery.
Ale jeszcze trochę od producenta.
Fluidy kryjąco-matujące my Color Code posiadają innowacyjną formułę opartą na działaniu polimerów sylikonowych z mikrogąbeczkami, co zapewnia perfekcyjne, matowe wykończenie makijażu. Dzięki pigmentom i bieli tytanowej fluid idealnie kryje wszelkie niedoskonałości cery, a przy tym nie powoduje efektu maski. Proteiny jedwabiu nadają skórze idealną gładkość, a hialuronian utrzymuje odpowiedni poziom nawilżenia i poprawia jędrność cery.
Podkłady zamknięte są w 30ml tubkach o beżowym odcieniu wraz z kolorami odpowiadającymi poszczególnym typom urody. I tak na opakowaniu podkładu dla wiosny odnajdziemy kolor zielony (podkład Cream Vanilla), lata - niebieski (podkład Cool Sand), jesieni - pomarańczowy (podkład Warm Gold), a zimy - fuksji (podkład Pink Porcelain).
Moim zdaniem jakoś wykonania opakowań jest bardzo dobra - z tubek nie ścierają się napisy, a poprzez aplikator możemy wydobyć tyle podkładu, ile będzie nam potrzebne, bez przypadkowych nadwyżek. Wystarczy delikatnie nacisnąć na tubkę.
Jeśli chodzi o wrażenia zapachowe - podkłady my Color Code mają delikatny zapach, moim zdaniem silnie kojarzący się z fluidami.
Sama konsystencja to moim zdaniem miód dla nas kobiet - my Color Code rewelacyjnie rozprowadzają się po twarz, nie są ciężkie i zdecydowanie nie dają efektu maski. Przy tym mają naprawdę dobre krycie, bowiem nierzadko rano jeszcze śpiąca, zapominałam o nałożeniu korektora pod oczy. Fluidy idealnie radziły sobie z zamaskowaniem porannych cieni, a oprócz tego wyrównywały koloryt cery oraz ukrywały drobne niedoskonałości. Po rozsmarowaniu cała kolekcja nadaje cerze mat, jednak nie jest to mat płaski - widoczne jest lekkie rozświetlenie cery.
Pewnie jesteście ciekawe wydajności - podkłady z powodzeniem utrzymywały się na mojej buzi cały dzień. Kilka razy bezpośrednio po nałożeniu podkładu nakładałam puder MAC Blot, innym razem, aby sprawdzić po jak długim czasie moja cera zacznie się świecić, puder sobie odpuszczałam. Podczas dni, kiedy pomijałam puder w moim makijażu, cera zaczynała się świecić szybciej niż w dniach kiedy stosowałam puder, jednak był to raczej blask zdrowy bez efektu wyraźnego przetłuszczania się cery. Ale pamiętajcie jednak, że mam cerę normalną, która przetłuszcza się co prawda w strefie T, jednak nie jest to przetłuszczanie się nadmierne.
Przejdę teraz do samych odcieni poszczególnych fluidów, ponieważ one tu odgrywają największą rolę. Wcześniej wspominałam już, że mój typ to lato. I... Wyobraźcie sobie, że ten podkład niestety najmniej mi pasował! Odcieniem najlepszy okazał się podkład dla zimy (jednocześnie najjaśniejszy z całej palety), kolejnym faworytem stał się podkład jesienny, a później kolejno wiosenny i letni (który o dziwo jest najciemniejszy). Dlatego zanim kupicie jeden z tych podkładów, sugeruję, abyście po wyborze swojego typu urody zastanowiły się jeszcze nad swoim wyborem. W sieci znajdziecie zapewne dużo swatchy tych podkładów (sama, mam nadzieję, dołożę w tej kwestii swoją cegiełkę). Niestety nie wiem czy w drogeriach podkłady będzie można wypróbować (myślę, że powinna być taka możliwość, aczkolwiek 100% wiedzy na ten temat nie mam).
Podsumowując, z krycia, trwałości, jakości, konsystencji jestem naprawdę zadowolona. Niestety moim zdaniem nie dla każdej kobiety wystarczające będzie sugerowanie się jej typem urody w doborze podkładu z linii my Color Code. Niemniej, marka miała naprawdę świetny pomysł i z pewnością jakiejś części Polek idea analizy kolorystycznej w doborze podkładu pomoże w odnalezieniu idealnego odcienia.
Miałyście okazję używać już tych podkładów?
Buziaki,
S.
S.
↧
MAC, Plumful
Czy kiedykolwiek podczas nakładania na usta pomadki pomyślałyście sobie "tak! to jest to!"? Spoglądałyście ukradkiem w każde napotkane lusterko nie mogąc się nadziwić jak dobrze dobrany do Waszej urody kolor nosicie? U mnie po raz pierwszy takie myśli pojawiły się po pierwszej aplikacji szminki MAC Plumful, a potwierdzała je prawie każda napotkana przeze mnie osoba.
Co jest takiego w tej szmince, że każdy post jej poświęcony obfituje w pochwały autorki, a komentarze czytelniczek pod postami poświęconymi Plumful zawierają równie entuzjastyczne zachwyty?
Plumful ukryta jest w typowym dla szminek MAC opakowaniu - czarnym, minimalistycznym, zamykanym na "klik", z owalną skuwką i srebrnym napisem "MAC'. Marka tak dopracowała opakowania, że jeszcze nie zdarzyło mi się, aby moje egzemplarze szminek MAC otworzyły się w torebce czy kosmetyczce i ucierpiały łamiąc się w większym lub mniejszym stopniu.
Ale przejdźmy do tego, co kryje się w tych eleganckich opakowaniach... W przypadku Plumful jest to pomadka w kolorze przypominającym śliwkę, ale tę z domieszką różu. Osobiście kolor kojarzy mi się również z jagodami. W zależności od światła i koloru ust, szminka staje się ciemniejsza lub jaśniejsza, raz bardziej w lekkim odcieniu fioletu, raz w głębokim, ciemnym różu zahaczającym nieco o bordo.
Bohaterka dzisiejszego posta posiada wykończenie Lustre, czyli sprawiające wrażenie mokrej tafli na ustach. Wykończenie to porównywane jest do wykończeń błyszczyków do ust. Ze swojej strony napisać mogę, iż nie jest to tafla zbyt rzucająca się w oczy. Plumful na ustach połyskuje dość dyskretnie (i nie wyobrażajcie sobie w tym momencie drobinek połyskujących w niektórych błyszczykach! Tu ich nie ma). Konsystencja szminki jest nieco kremowa, dość gładko sunie po ustach i nadaje im delikatny koloryt. Dzięki tej właściwości możemy dowolnie stopniować moc koloru.
Trwałość na ustach jest naprawdę dobra. Jeśli tylko nie jem akurat niczego lub nie piję zbyt często, pomadka utrzyma się na moich ustach nawet 2-3 godziny bez poprawek. Kolor jest nadal tak samo intensywny jak po nałożeniu. Dodatkowym plusem jest niezwykle równomierne schodzenie Plumful z ust. Tej pomadce obce jest wchodzenie w rowki czy pozostawienie nalotu. Kolejnym atutem jest brak wysuszania warg.
Podsumowując, Plumful warta jest grzechu. Za 86 zł otrzymujemy naprawdę dobry produkt.
Polecam BARDZO i dziękuję Karotce, która sprezentowała mi tę cudowną pomadkę jako prezent urodzinowy :)
Macie albo chcecie mieć?
Jakie są Wasze ulubione pomadki MAC (jeśli takowe posiadacie)?
A może dopiero przymierzacie się do zakupu którejś z nich?
Buziaki,
Sylwia
Co jest takiego w tej szmince, że każdy post jej poświęcony obfituje w pochwały autorki, a komentarze czytelniczek pod postami poświęconymi Plumful zawierają równie entuzjastyczne zachwyty?
Plumful ukryta jest w typowym dla szminek MAC opakowaniu - czarnym, minimalistycznym, zamykanym na "klik", z owalną skuwką i srebrnym napisem "MAC'. Marka tak dopracowała opakowania, że jeszcze nie zdarzyło mi się, aby moje egzemplarze szminek MAC otworzyły się w torebce czy kosmetyczce i ucierpiały łamiąc się w większym lub mniejszym stopniu.
Ale przejdźmy do tego, co kryje się w tych eleganckich opakowaniach... W przypadku Plumful jest to pomadka w kolorze przypominającym śliwkę, ale tę z domieszką różu. Osobiście kolor kojarzy mi się również z jagodami. W zależności od światła i koloru ust, szminka staje się ciemniejsza lub jaśniejsza, raz bardziej w lekkim odcieniu fioletu, raz w głębokim, ciemnym różu zahaczającym nieco o bordo.
Bohaterka dzisiejszego posta posiada wykończenie Lustre, czyli sprawiające wrażenie mokrej tafli na ustach. Wykończenie to porównywane jest do wykończeń błyszczyków do ust. Ze swojej strony napisać mogę, iż nie jest to tafla zbyt rzucająca się w oczy. Plumful na ustach połyskuje dość dyskretnie (i nie wyobrażajcie sobie w tym momencie drobinek połyskujących w niektórych błyszczykach! Tu ich nie ma). Konsystencja szminki jest nieco kremowa, dość gładko sunie po ustach i nadaje im delikatny koloryt. Dzięki tej właściwości możemy dowolnie stopniować moc koloru.
Trwałość na ustach jest naprawdę dobra. Jeśli tylko nie jem akurat niczego lub nie piję zbyt często, pomadka utrzyma się na moich ustach nawet 2-3 godziny bez poprawek. Kolor jest nadal tak samo intensywny jak po nałożeniu. Dodatkowym plusem jest niezwykle równomierne schodzenie Plumful z ust. Tej pomadce obce jest wchodzenie w rowki czy pozostawienie nalotu. Kolejnym atutem jest brak wysuszania warg.
Podsumowując, Plumful warta jest grzechu. Za 86 zł otrzymujemy naprawdę dobry produkt.
Polecam BARDZO i dziękuję Karotce, która sprezentowała mi tę cudowną pomadkę jako prezent urodzinowy :)
Macie albo chcecie mieć?
Jakie są Wasze ulubione pomadki MAC (jeśli takowe posiadacie)?
A może dopiero przymierzacie się do zakupu którejś z nich?
Buziaki,
Sylwia
↧
Semilac, Mardi Gras
Na blogu już jakiś czas temu opisywałam hybrydy Semilac (TU), a dziś powracam z kolejnym wpisem dotyczącym marki. Z okazji Dnia Kobiet sklep semilac.pl zrobił ciekawą promocję na cały asortyment - cena każdego produktu obniżona była o 5%, a wysyłka od 50zł była darmowa. Początkowo w nowe hybrydy miałam zaopatrzyć się na targach Beauty Forum, jednak stwierdziłam, że wolę otrzymać produkty z dostawą do domu, a do przesyłki dorzuciłam jeszcze aceton w wersji 1000ml :) I tak uradowana czekałam na moją przesyłkę (pominę milczeniem w tym momencie szybkość otrzymania paczki i konieczność upominania się o zaakceptowanie płatności oraz wysyłkę). Pierwszy na paznokciach wylądował Mardi Gras. To na niego czekałam najbardziej, a mój apetyt został jeszcze bardziej podsycony kiedy na stoisku Zoya jedna z kobiet miała na paznokciach właśnie Mardi Gras (notabene - lakier ten to odpowiednik Zoya Charisma!).
Niestety nie udało mi się uchwycić na zdjęciach rzeczywistego koloru Mardi Gras i jego intensywności, czego bardzo żałuję i w momencie robienia zdjęć miałam ochotę cisnąć ze złości mój aparat, który już nie pierwszy raz wywinął mi taki numer ;)
Ale do rzeczy!
Mardi Gras to piękna, głęboka fuksja, która ma w sobie wiele fioletowych tonów. Moim zdaniem zasługuje ona na miano neona, przypomina mi nieco Essie DJ Play That Song z kolekcji neonowej, jednak dokładnym odpowiednikiem w wersji lakierowej, jak wspomniałam wyżej, jest Zoya Charisma.
Nie zmieniłam zdania dotyczącego jakości hybryd Semilac ani ich nakładania. Jedynie wspomnieć mogę, że Mardi Gras to hybryda, która nawet po dwóch warstwach gdzieniegdzie może dawać wrażenie prześwitów. Na szczęście jest to do dostrzeżenia przy dokładnym spojrzeniu na wykonany manicure.
Jak Wam się podoba?:)
Miłego, niedzielnego, wieczoru!
Sylwia
↧