Quantcast
Channel: Lacquer-maniacs - kosmetyki blog - opinie o kosmetykach
Viewing all 224 articles
Browse latest View live

Love Me Green - najlepszy peeling ever!

$
0
0
O peelingu Love Me Green wspominałam już w poście poświęconym nowościom z kilku miesięcy (KLIK). Jeśli jeszcze o nim nie słyszałyście, to koniecznie przeczytajcie teraz tego posta!

Love Me Green to marka, która produkuje swe kosmetyki w pięknej, francuskiej Prowansji. Produkty są w 100% naturalne, na bazie wyłącznie roślinnych składników aktywnych jak olejki i wyciągi roślinne. Inspiracją do powstania marki była Kostaryka - słynąca z pięknych plaż, lasów tropikalnych, parków narodowych, wulkanów oraz bogactwa fauny i flory. To połączenie natury z nowoczesnością metropolii francuskich umożliwiło wyprodukowanie kosmetyków, które czerpią to, co najlepsze z naturalnych składników oraz postępowości techniki. Love Me Green to marka, która dba o polepszenie stanu skóry jej klientów. 

Peeling otrzymałam przed Świętami Bożego Narodzenia od przedstawicieli Love Me Green. Był to prezent dla wszystkich kobiet z naszej firmy w podziękowaniu za współpracę.

Przyznam, że początkowo byłam zrażona do tego peelingu, ponieważ... Wszędzie zostawiał tłuste plamy! A kosmetyk był wcześniej nieotwierany. Jednak, gdy w końcu zdecydowałam się go użyć pod prysznicem, moje pierwsze spotkanie z nim było... Poezją! Rzadko na swej kosmetycznej drodze spotykam peelingi, które są naprawdę dobre w zdzieraniu naskórka. Większość, które przypadły mi w udziale do testów były zbyt delikatne, abym odczuwała po ich użyciu przyjemne wygładzenie ciała.
Natomiast po zaaplikowaniu peelingu organicznego Love Mee Green na moje ciało i masażu, stwierdziłam, że to jest to!

Konsystencja peelingu jest dość sypka i mokra. W peelingu bowiem zawarta jest dość duża ilość olejku pomarańczowego. Olejek ten znajduje swoje zastosowanie nie tylko w aromaterapii ze względu na swoje relaksacyjne właściwości, ale i w preparatach antycellulitowych. Ponadto przywraca skórze poszarzałej dawną witalność. Dzięki olejkowi ze słodkich pomarańczy, peeling ma zapach słodki, ale i zarazem lekko kwaśny, bardzo energetyczny. 
Ale to nie koniec olejków w tym peelingu! Chociaż na pierwszy plan wysuwa się zapach pomarańczy, swój udział w pielęgnowaniu naszej skóry tym kosmetykiem ma również olejek arganowy. Czy wystarczającym argumentem dla jego zastosowania w tym peelingu jest działanie przeciwstarzeniowe? 
Ważnym składnikiem jest również cukier - to jego drobinki masują naszą skórę i zdzierają martwy naskórek.



Poniżej informacja o składzie:

SUCROSE, CAPRYLIC/CAPRIC TRIGLYCERIDE, CITRUS AURANTIUM DULCIS (ORANGE) PEEL OIL*, LIMONENE, SILICA, LAURYL GLUCOSIDE, POLYGLYCERYL-2 DIPOLYHYDROXYSTEARATE, ARGANIA SPINOSA KERNEL OIL*, GLYCERIN, AQUA (WATER), ARGANIA SPINOSA SHELL POWDER*, MELILOTUS OFFICINALIS EXTRACT, CARICA PAPAYA (PAPAYA) FRUIT EXTRACT, POTASSIUM SORBATE, CITRIC ACID, LINALOOL, CITRAL, GERANIOL, COUMARIN
* z upraw ekologicznych

Ale przejdźmy do moich odczuć!Wrażenia zapachowe są niezapomniane - woń roztaczająca się podczas używania peelingu przywodzi mi na myśl zapach prawdziwej pomarańczy, a ponadto przypomina mi wszystkie moje zagraniczne wycieczki do ciepłych krajów. Moim zdaniem peeling ten sprawdzi się zapachowo nie tylko w okresie letnim, kiedy będzie orzeźwiał swoim zapachem, ale i na zimniejsze pory roku, kiedy również swoją słodyczą może otulać.
Podczas wykonywania masażu peelingiem, cząsteczki cukru nie rozpuszczają się, co pozwala na dokładne "wyszorowanie" ;) ciała drobinami. Po zmyciu zaś pozostałości ze skóry, wyraźnie czuć orzeźwienie i nawilżenie skóry olejkami. Po wyjściu spod prysznica nie musimy już nakładać balsamu, masła lub olejku, ponieważ nawilżenie utrzymuje się jeszcze długo po kąpieli. A gładkość skóry! Po użyciu peelingu organicznego Love Me Green moja skóra jest gładka i bardzo miękka. Naprawdę rzadko kiedy udaje mi się uzyskać taki efekt peelingami.



Być może to, co napisałam brzmi jak paplanina totalnej marzycielki, ale tak... Ten peeling właśnie takie emocje we mnie wzbudza :) 
Obecnie na stronie Love Me Green trwa promocja - możecie kupić ten kosmetyk w cenie 49,90zł (cena regularna to 79,00zł). Nie jest to co prawda mała kwota, ale wierzcie mi, naprawdę warto! :)

Miałyście może ten peeling? Polecacie peelingi innych firm?
A może inny kosmetyk Love Me Green Was zachwycił?
Czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Sylwia


L'Oreal Rouge Caresse

$
0
0
Pamiętacie boom napomadki L'Oreal Rouge Caresse? Nie tak dawno przez blogi przelała się fana szminek tej marki, a obecnie zachwyty te nieco przycichły. Z racji tego, że idzie wiosna, a takie jasne, dość neutralne kolory na wiosnę są wręcz idealne, postanowiłam przypomnieć o tych naprawdę wartych posiadania pomadkach.


 

Posiadam trzy spośród szesnastu dostępnych w sklepach kolorów: 101 Tempting lilac, 301 Dating coral oraz 403 Hypnotic red.

Producent określa pomadki Rouge Caresse jako:

 Zmysłowy kolor w nowej odsłonie:
1. Niezwykłe doznanie, lekka jak powietrze, bez nadmiaru;
2. Zmysłowa aplikacja, miękka, kremowa konsystencja;
3. Nieprawdopodobnie świeże, pełne blasku koloru.

... A ja całkowicie podpisuję się pod tymi podpunktami!



Cała seria zamknięta jest w bardzo gustownych i eleganckich opakowaniach, na wpół przezroczystych, bowiem część z wysuwaną szminką widać przez opakowanie. Zwieńczeniem jest dość duży "klips" z logiem marki. Ogromną zaletą opakowań Rouge Caresse jest dość mocne zamknięcie szminek na tzw. "klik".

Konsystencja szminek jest bardzo kremowa, przy czym nadają one ustom lekki błysk nieco imitujący dyskretny błysk błyszczyków. Pomadki gładko suną po ustach pozostawiając na nich delikatny kolor, który można dowolnie stopniować.
Ponadto nie wysuszają ust, nie wchodzą w zagłębienia, a podczas ich ścierania nie ma charakterystycznego dla niektórych produktów do ust schodzenia w jedną, nieestetyczną linię.
Jedynym mankamentem jest dość słaba trwałość na ustach, jednak decydując się na Rouge Caresse musimy mieć świadomość, iż produkt ten ma jedynie subtelnie podkreślić piękno naszych ust nadając im delikatny kolor. W przypadku jednych odcieni jest on mocniejszy, w przypadku innych nieco słabszy, ale zawsze możemy być pewne efektu wartego kupna Rouge Caresse. 

Jeszcze nieco o pobocznej kwestii szminek, czyli zapachu - a ten jest tak samo subtelny jak efekt szminek na ustach oraz tak samo elegancki jak ich opakowanie. Lekki, troszkę słodki, charakterystyczny dla szminek, absolutnie nie przeszkadzający w noszeniu.

A co z trwałością szminek? Przez pewien okres czasu zwłaszcza Tempting lilac używałam prawie codziennie, ale nie ubyło mi tej pomadki zbyt wiele. Podejrzewam, że przy codziennym stosowaniu przez naprawdę dłuższy czas, szminka zniknie dużo szybciej, jednak np. przy codziennym stosowaniu przez dwa tygodnie, nie będzie jej ubywać zbyt dużo.

A teraz pokrótce o odcieniach, które posiadam.

Od lewej: 101 Tempting lilac, 301 Dating coral, 403 Hypnotic red

101 Tempting lilac

Odcień bardzo uniwersalny, myślę, że będzie pasował każdej kobiecie. Prawie niewidoczny na ustach, nadaje im subtelnego blasku w kolorze jasnego, brudnego różu z nutą fioletu. Ten kolor nosiłam na ustach najczęściej, to typowy dzienniak.


301 Dating Coral

Typowy koral, lekko wpadający w pomarańcz. Spodobał mi się na ustach mojej przyjaciółki (która ma usta dość jasnego koloru, jasną karnację oraz brązowe włosy). Niestety na moich ciemnych ustach nie daje już tak ślicznego, nieco pudrowego efektu, ale również nie mogę narzekać. Moja szminka Rouge Caresse numer 2.

403 Hypnotic red

To odcień, po którego sięgam zdecydowanie najrzadziej z trójki. Jeśli nie przepadacie za mocną czerwienią na ustach lub po prostu jak ja uważacie, że niekoniecznie dobrze w niej wyglądacie, ten odcień jest idealny dla Was! Nada Waszym ustom lekko czerwony, zdrowy wygląd. Niekiedy na wieczorne wyjścia, usta smaruję nim nieco mocniej, wtedy uzyskuję wieczorowy, ale stonowany look.

Od lewej (bliżej zegarka): 101 Tempting lilac, 301 Dating coral, 403 Hypnotic red


Podsumowując, w kolekcji Rouge Caresse każda z nas powinna odnaleźć odcień dla siebie. Jeśli jeszcze nie miałyście okazji używać tych szminek, bardzo polecam. Warto rozglądać się za promocjami, bowiem cena regularna nie jest najniższa (około 43zł), jednak wiele drogerii dość często obniża ich cenę podczas okazyjnych promocji.

Czekam na Wasze komentarze - czy miałyście którąś z tych szminek, czy darzycie któryś z odcieni wyjątkową sympatią?
Buziak,
Sylwia

MAC, Blot Powder Pressed

$
0
0
Kiedy wykończyłam mój pudrowy pewniak Synergen, który gościł systematycznie w mojej torebkowej kosmetyczce, postanowiłam spróbować czegoś zupełnie nowego. Mój wybór padł na markę MAC, której jestem coraz bardziej ciekawa z uwagi na wiele pozytywnych recenzji w sieci. Poczytałam i postanowiłam zaopatrzyć się w Blot Pressed Powder.



Blot Pressed Powder według producenta, zawiera substancje absorbujące i redukujące widoczne wydzielanie się sebum. Jak głosi opis na oficjalnej stronie MAC, kosmetyk został stworzony do nadawania natychmiastowego efektu matu bez dodawania zbędnego koloru i pozostawienia pudrowego filmu na twarzy. Blot ma za zadanie utrwalać podkład i dobrze wykańczać cały makijaż. Polecany do częstych poprawek w ciągu dnia.

12 g pudru kryje się w eleganckim, okrągłym opakowaniu koloru czarnego. Puder zamykany jest na klik, co daje nam pewność, iż opakowanie nie otworzy się podczas podróży. W środku kryje się lusterko, puder oraz okrągła gąbeczka do aplikacji kosmetyku.


Będąc w salonie MAC wizażystka dobrała mi odcień Medium, który moim zdaniem jednak jest zbyt jasny, ale do tego wniosku doszłam dopiero podczas używania pudru na co dzień. Nieco za jasny dla mnie kolor pudru skutkuje jeszcze większym podbiciem bladości mojej skóry, zwłaszcza w świetle słonecznym. Przy próbie dobrania tego pudru pamiętajmy więc, że jest on półtransparentny.
Konsystencja pudru jest przyjemna w użyciu, do wykańczania makijażu w domu używam jednak pędzla do pudru z ecotools. Moim zdaniem gąbeczka dołączona do kompaktu jest nieprzydatna - nabiera zbyt dużo kosmetyku, a ponadto jest dość twarda.
Puder nakładając na twarz pędzlem dobrze rozprowadza się po twarzy, jednak należy uważać, aby nie przesadzić z jego ilością. Niestety nie zgodzę się bowiem ze stwierdzeniem widniejącym na stronie MAC, iż puder nie pozostawia pudrowego filmu. Na mojej cerze czy to z użyciem z podkładu mineralnego czy płynnego, niestety po nałożeniu efekt pudrowości jest widoczny w dość dużym stopniu. Mój chłopak nawet spytał mnie raz czy nie nałożyłam na twarz zbyt dużo tapety ;) Od tej pory uważam, aby nie nakładać zbyt dużo proszku na twarz.



Ale... Ogromną zaletą tego pudru jest rewelacyjne matowienie skóry. Moim zdaniem nawet trochę lepsze niż pudru mineralnego Lily Lolo Flawless Matte, który notabene uwielbiam za efekt wykańczający makijaż. Jednak w konkurencji matu wygrywa Blot. Używając Flawless Matte jednak jedna lub góra dwie poprawki w ciągu całego dnia, zwłaszcza podczas upałów były u mnie koniecznie. Dzięki Blot w przypadku mojej skóry normalnej, skłonnej do przetłuszczania się w strefie T, w ciągu dnia nie muszę robić już żadnych poprawek, ponieważ moja skóra praktycznie w ogóle się nie świeci.



Z całą pewnością mogę polecić ten puder osobom, które mają problem z nadmiernym wydzielaniem się sebum przez skórę twarzy. Chciałabym jednak zwrócić uwagę na dość oszczędne nakładanie podkładu, ponieważ niepotrzebnie możecie stworzyć na swojej buzi efekt maski. Zwróćcie również uwagę na kolor tego pudru - MAC reklamuje Blot jako puder nienadający koloru, jednak, jak pisałam wcześniej, słowa wizażystki MAC oraz moje doświadczenie pokazuje, iż jest to puder zdecydowanie półtransparentny.


Miałyście? Być może macie innych ulubieńców wśród pudrów MAC?
Chętnie poczytam również o Waszych ulubionych pudrach z innych marek.

Buziaki,
Sylwia


Do niedzielnej kawy... Czyli ciasto z czekoladą, karmelem i orzeszkami ziemnymi

$
0
0
Wczoraj naszła mnie wielka ochota słodkości... Apetyt na kalorie wzbudziło we mnie zdjęcie, które przykuło moją uwagę podczas przeglądania afecbookowej tablicy. 
Dużo czekolady, karmelu, a do tego chrupiące orzeszki ziemne. Tego mi było trzeba! Od razu sprawdziłam dostępność składników w kuchni i zaczęłam pichcenie...


Przepis odnalazłam na fan page'u bloga kulinarnego Mała Cukierenka.
Ciasto nie wiedzieć czemu nosi nazwę "Ciasta miliardera", ja jednak wolę określenie opisowe - ciasto z czekoladą, karmelem i orzeszkami ziemnymi.

Jeśli tak jak ja uwielbiacie karmel i czekoladę, z pewnością zasmakujecie się w tej słodkości.
Karmel smakuje nieco jak karmel z Marsa czy Snickersa, a dzieła dopełniają orzeszki ziemne. 

Poniżej wklejam przepis przekopiowany z Małej Cukierenki - TU.

Ciasto: 
190g mąki1/2 łyżeczki proszku do pieczenia 
70g jasnego brązowego cukru 
1 łyżeczka cukru wanilinowego
120g masła roztopionego 

Karmel: 
1 puszka mleka słodzonego skondensowanego
70g jasnego brązowego cukru
60g masła 

Wierzch:
150g orzeszków ziemnych, użyłam solonych (możemy użyć dowolnych orzechów, laskowe będą świetne) - ja użyłam jedynie 30g orzeszków solonych Fenix i moim zdaniem jest to wystarczająca porcja
200g mlecznej czekolady 
100g gorzkiej czekolady (możemy też użyć mlecznej)  
80ml śmietanki kremówki


1. Piekarnik nastawić na 180oC na funkcji góra-dół.
Ciasto: 
2. Masło roztopić i odstawić na 10 minut do przestygnięcia.
3. Do miski wsypać mąkę, proszek do pieczenia, cukier, cukier wanilinowy i wlać masło, wymieszać łyżką.
4. Ciasto przełożyć do blaszki o wymiarach 28x15cm lub 30x13cm wyłożonej papierem do pieczenia, równomiernie rozprowadzić i docisnąć. Wstawić do nagrzanego piekarnika i piec przez około 20-25 minut, aż ciasto się przyrumieni. Piekłam na drugim od dołu poziomie piekarnika.
Karmel:
5. W międzyczasie do rondelka z grubym dnem wlać skondensowane mleko, dodać masło i cukier, podgrzewać, mieszając. Kiedy masa zacznie delikatnie wrzeć, zmniejszyć ogień na najmniejszy i ciągle mieszając, trzymać ją tak przez 8 minut.
6. Na upieczone ciasto wylać karmelową masą i wstawić je z powrotem do piekarnika na 15 minut. Po wyjęciu z piekarnika odstawić na 1-2 godziny do ostygnięcia.
Wierzch: 
7. Do rondelka z grubym dnem przełożyć połamaną czekoladę i wlać śmietankę. Podgrzewać na małym ogniu, ciągle mieszając, aż czekolada się roztopi.
8. Ciasto z masą karmelową posypać orzeszkami i polać czekoladą, równomiernie ją rozprowadzić i odstawić ciasto na parę godzin, żeby czekolada stężała (można włożyć do lodówki, ale proszę wyciągnąć je pół godziny przed podaniem).  
9. Ciasto podajemy pokrojone na prostokąty. 


Ja jestem w niebie...
:)

S.

Moja pielęgnacja twarzy: aktualizacja

$
0
0
W grudniu zeszłego roku opisywałam moją ówczesną pielęgnację twarzy. Tak się składa, że na razie tylko kilka produktów powtarza się podczas moich pielęgnacyjnych zabiegów, a spowodowane jest to ciągłym zużywaniem zapasów. Korzystając z okazji, postanowiłam zaktualizować poprzedni post o pielęgnacji twarzy (TU) i pokazać Wam czego teraz używam, z czego jestem zadowolona, a do jakich produktów bym nie powróciła. Zaczynamy!






Auriga, Flavo C, serum do twarzy - o tym serum pisałam już w osobnym poście (KLIK). Po więcej szczegółów odsyłam do linka, natomiast w tym momencie mogę napisać, że serum to pomogło mi w wybieleniu przebarwień na brodzie powstałych przez nieprzyjaciół. Moja skóra przed użyciem tego serum nigdy nie wyglądała tak dobrze jak teraz! Zostało mi jeszcze kilka kropel tego serum, używam z oszczędnością.

Altera, emulsja do mycia twarzy z granatem - na ten kosmetyk skusiłam się dzięki rekomendacjom Nissiax83, która bardzo często wspominała o nim w swoich filmikach, jako o żelu delikatnym, dobrze oczyszczającym i orzeźwiającym skórę. Kupiłam i nie żałuję. No... Może żałuję tylko tego, że nie mam już Rossmanna pod ręką jak kiedyś :)


Pharmaceris A, multilipidowy krem odżywczy do twarzy - zaczęłam go używać na noc po skończeniu kremu do skóry suchej Lirene, który notabene też naprawdę dobrze się sprawdził (więcej o nim w poprzednim poście o pielęgnacji cery, link na górze). Co mogę powiedzieć o tym kremie? Że wkradł się do mojego serca tak samo szybko jak jego brat, który zresztą leży sobie na zdjęciu obok niego. Krem rewelacyjnie nawilża skórę, a przy tym jest bardzo delikatny, a jego konsystencja nie jest ciężka. Jest nieco bardziej treściwy niż lekki krem głęboko nawilżający, ale myślę, że poziom nawilżenia obydwa mają podobny.

Pharmaceris A, lekki krem głęboko nawilżający do twarzy - ulubieniec od X miesięcy, zresztą z tego co czytam na blogach, nie tylko mój. Zastąpiłam nim rokitnikowy krem z Sylveco, który niestety przesuszył nieco moją skórę. Kremu Pharmaceris używam na dzień, idealnie nadaje się pod makijaż. Dzięki nie mu niewidoczne stają się suche skórki, a podkład czy puder ich nie podkreśla. Jestem zakochana i będę wracać regularnie (a to już moje chyba 3-cie opakowanie).

John Masters Organics, złuszczający żel do twarzy z jojobą i żeń-szeniem - nie stosuję go jeszcze zbyt długo, więc wiele o nim powiedzieć nie mogę. Pierwsze wrażenia są jednak jak najbardziej pozytywne! Żelu tego używam na noc, wykonuję delikatny masaż twarzy już po demakijażu. Żel zawiera dość ostre drobinki peelingujące, są one jednak w zdecydowanej mniejszości, dlatego żelu tego używać można codziennie. Ma naturalny, kojący zapach. Nie zauważyłam zapchania mojej cery. Po użyciu JMO skóra jest oczyszczona i miękka. Jeśli nadal będzie nam się tak dobrze współpracowało, być może żel ten trafi do moich ulubieńców? ;)


Sensilis, Ritual Care, 2 w 1 - maseczka i peeling - o tym produkcie pisałam już w oddzielnym poście (KLIK) i zdania o nim nie zmieniłam. Produkt jest naprawdę bardzo dobry, a przy tym może służyć za peeling i maskę. Ja najczęściej w pierwszej kolejności masuję nim skórę, a następnie pozostawiam tę pastę jako maseczkę na 10 minut. Efekt? Dobrze oczyszczona, miękka i gładka skóra.

Dr Irena Eris, VitaCeric, witalizujący krem pod oczy - o tym kremie również powstał oddzielny post (KLIK), który tworzony był na potrzeby konkursu. Zawarłam w nim swoje pierwsze wrażenia. Później miałam okazję otrzymać kolejną buteleczkę tego kremu, z czego naprawdę się ucieszyłam, bowiem krem jest zdecydowanie godny polecenia. Może skóra bardzo sucha, potrzebująca dużo nawilżenia nie będzie z tego kremu do końca zadowolona, jednak dla cery niewymagającej sprawdzi się bardzo dobrze.


Clinique, Take the day off, masełko do demakijażu - to kosmetyk, który chce mieć wiele z nas. Wydaje mi się, że osławiony został przez Nissiax83. Ja nieco zraziłam się do masełkowej formu demakijażu przez masło The Body Shop (recenzja TU), jednak postanowiłam dać szansę osławionemu Clinique. I? I nie zawiodłam się. Co prawda ta forma nie pozostanie moją ulubioną formą usuwania makijażu, jednak jest zdecydowanie lepiej niż w przypadku TBS. Masło jest bardziej delikatne i aksamitne w dotyku, nie jest też aż tak tłuste jak TBS. Przypomina mi w konsystencji nieco żel, dlatego też nazwałam ten balsam maślano-żelowym. Myślę, że gdyby nie cena, za jakiś czas powróciłabym do niego.

Sensilis, Premiere, Illuminating & Age Prevent Eye Cream - z tego kremu pod oczy niestety zadowolona szczególnie nie jestem. Miał rozświetlać cienie pod oczami, niestety tego nie robi. Jedynie poziom nawilżenia jak na krem do używania na dzień jest w porządku. Taki średniaczek. Pełna recenzja TU.

Uriage, woda termalna - woda termalna Uriage jest moją pierwszą wodą termalną. Diabelsko wydajna, świetnie nawilżająca skórę. Używam zamiast toniku i jestem bardzo zadowolona. W zapasach mam jeszcze wodę Avene, zamierzam w przyszłości zaopatrzyć się również w wodę winogronową Caudalie. I wtedy tak naprawdę będę mogła stwierdzić czy widzę między poszczególnymi wodami termalnymi różnicę, czy któraś z nich jest moim faworytem. Póki co myślę, że łatwo z wód termalnych nie zrezygnuję :)


Caudalie, winogronowy płyn micelarny - kupiłam do kompletu z pianką winogronową, którą notabene bardzo polubiłam. Jeśli chodzi o płyn micelarny, to szczerze mówiąc "szału nie ma". Tylko kilka razy użyłam go do oczyszczenia całej twarzy - niestety w tym wypadku musiałam użyć dość dużej ilości wacików. Obecnie używam go jedynie do usuwaniu makijażu oczu, do którego sprawdza się dobrze, ale nie jestem w stanie stwierdzić jak poradziłby sobie z mocniejszym makijażem (używam kredki do oczu, tuszu do rzęs i eyelinera). Średniaczek, którego praktycznie jedyną większą zaletą jest zapach.

I tak właśnie wygląda obecna pielęgnacja mojej twarzy! Dajcie znać czy za jakiś czas chętnie przeczytacie aktualizację czy może zupełnie tego typu posty Was nie interesują. Chętnie przeczytam również czy miałyście powyższe kosmetyki i co o nich sądzicie.
A w przygotowaniu post z moją aktualną pielęgnacją ciała :)

Buziaki,
Sylwia

Moja pielęgnacja ciała

$
0
0
Jak zapowiadałam w poście dotyczącym pielęgnacji mojej cery, przygotowałam również opis mojej obecnej pielęgnacji ciała. Jak w poprzednim poście, opiszę pokrótce każdy z produktów. Dzięki temu szybko i w skondensowanej formie będziecie mogły dowiedzieć się czy warto w ogóle kierować swój wzrok ku tym produktom ;)



Phenome, peeling do stóp fresh mint heel pumice - to naprawdę dobry produkt polskiej marki Phenome. Jego jedynym mankamentem jest tylko... Cena. Peeling rewelacyjnie wygładza stopy, a ponadto po jego użyciu czuję lekki chłód. Więcej szczegółów w poście poświęconym temu peelingowi - KLIK.

Isana, olejek pod prysznic - ja co prawda tego olejku pod prysznicem nie używam, jednak raczę moje ciało nim już po kąpieli. Nie wiem jak Wy, ale ja olejów nie nakładam na całe ciało - używam ich jedynie w obszarach zagrożonych cellulitem i rozstępami, czyli na brzuch, uda i pośladki. Niekiedy także wcieram w biust. Skóra po użyciu tego olejku jest genialnie nawilżona, gładka i miękka. Jak to olejkowi, trzeba pozwolić wchłonić się w skórę. Jedyne co mi w nim przeszkadza to zapach. Miał rację ten, kto stwierdził, że woń olejku przypomina nieco zapach tranu lub ryby... Mi niestety też, z tego powodu męczyć się nie będę i raczej nie powrócę już do tego olejku. Niemniej, jeśli nie jesteście tak wrażliwe na zapachy, polecam ze względu na właściwości.

Love Me Green, peeling organiczny - o tym produkcie również pisałam już na blogu i to nie tak dawno (KLIK). Szturmem wkradł się do mojego serca i myślę, że pozostanie w nim na długo! Pisałam to już w recenzji, ale powtórzę się, ponieważ nie każda z Was zapewne miała okazję zajrzeć do tego posta: ten peeling jest re-we-la-cyj-ny! Odpowiednio ostry, jego woń jest bardzo naturalna, pachnie bowiem pomarańczami. Dzięki zawartości olejków pielęgnuje naszą skórę i nadaje delikatny film, dzięki któremu nie musimy już nakładać balsamu po kąpieli. Wiem, że niektóre z Was nie lubią tego filmu, jednak mimo wszystko polecam ten peeling wypróbować. Jeszcze po żadnym nie miałam tak gładkiej, aksamitnej i delikatnej skóry!


Yves Rocher, różany lotion do ciała - lotion ten dostałam już spory kawałek czasu temu od koleżanek ze studiów z okazji moich urodzin. Zabierałam go często na wyjazdy, bowiem opakowanie nie jest duże, a konsystencja jest tak lekka, że potrafi szybko wchłonąć w skórę. W kwestii nawilżania niestety nie jest to prawdziwy killer. Na pewno nie sprawdzi się dla osób z bardzo suchą skórą.


Nivea, antyperspirant stress protect - w mojej kosmetyczce dawno już nie było produktów Nivea nie licząc przypadkowego kupna toniku. Zakup antyperspirantu w kulce podyktowany był wcześniejszym zakupem tego samego zapachu w mini dezodorancie w sprey'u. Zapach tak bardzo mi się spodobał (i działanie też), że postanowiłam kupić identyczną wersję, ale w kulce, do używania w domu.


Original Source, super scrup mint and walnut - ten peeling dostałam kiedyś na jednym ze spotkań blogerskich. Ogólnie żele i płyny do kąpieli Original Source bardzo lubię i regularnie kupowałam nowe warianty zapachowe. Z tego, co wiem, u nas peelingi tej marki są niedostępne, tym bardziej cieszyłam się na przetestowanie takiej perełki. Ale... Niestety peeling perełką się nie okazał. Koszmarnie trudno wydobyć go z butelki, bowiem ma bardzo zbitą konsystencję pasty. I kolejna kwestia - niestety, ale dla mnie kosmetyk ten nie zasługuje na miano peelingu. Dla mnie jest to po prostu pasta do mycia z niewielką ilością drobinek peelingujących. Wrażenia zapachowe też nie należą do najprzyjemniejszych - owszem kosmetyk ma wyczuwalny zapach mięty i jest on nieco orzeźwiający, ale też bardzo sztuczny. Może inne wersje byłyby lepsze, tej jednak nie polecam.

Lirene, żel pod prysznic Szampańska Truskawka - naprawdę po jaki żel pod prysznic Lirene bym nie sięgnęła, zawsze trafi on w moje gusta! Akurat w tym przypadku mamy do czynienia z pięknym, słodkim i bardzo realistycznym zapachem truskawek. Butla żelu jest duża, więc starszy nam na naprawdę długo. Żel pieni się wystarczająco, trzeba jedynie uważać, aby nie spłynął nam z rąk. Co tu dużo pisać? Lubię!


Facelle, płyn do higieny intymnej - ten kosmetyk zna chyba prawie każda z nas, bowiem jest o nim głośno na blogach oraz na YouTube. Jak dotąd używałam go jedynie zgodnie z przeznaczeniem, jednak stojąc przed koniecznością wyboru kosmetyków na zbliżającą się wycieczkę, przypomniałam sobie o tym jak wielofunkcyjny jest ten kosmetyk. Może być używany jako żel pod prysznic, żel do mycia twarzy, żel do golenia, szampon do włosów... Czy coś jeszcze pominęłam? Co prawda na wyjazd zaopatrzyłam się już w szampon z odżywką, ale kosmetyk ten zamierzam wypróbować na wiele sposobów. Jako płyn do higieny intymnej sprawdza się u mnie rewelacyjnie - jest delikatny, nie przesusza, nie powoduje alergii.


Rossmann, szczotka do ciała - i ostatnia pozycja na liście produktów do pielęgnacji ciała, czyli szczotka do ciała z Rossmanna. Niestety szczotki nie używam tak często jakbym chciała, a szczotkowanie ciała ma same plusy! Poprawia krążenie, przy czym jest to sposób na... Stres! Nasze mięśnie się rozluźniają. Ponadto podczas masażu złuszczamy martwy naskórek i coś jeszcze, co spodoba się każdej kobiecie - szczotkowanie ciała to rewelacyjny sposób na pozbycie się cellulitu i rozbicie tkanki tłuszczowej. Trzeba tylko szczotkować regularnie :)

A Wy? Miałyście któryś z produktów wymienionych powyżej? A może używacie aktualnie produktu do ciała, który Was zauroczył? Piszcie w komentarzach!

Buziaki,
Sylwia

Chciałabym, chciała... Czyli kosmetyczna wishlista

$
0
0
Tworzycie wishlisty? Ja taką mam na komputerze i jak tylko mam ją pod ręką, podczas, gdy znajdę coś fajnego - od razu zapisuję. Wiele jednak razy mój leń brał górę i produktu nie zapisywałam, za co później byłam na siebie zła... Postanowiłam na blogu pokazać taką listę chciejstw kosmetycznych. Co prawda, ta komputerowa jest dużo dłuższa, jednak są produkty, które w danym momencie czasu chciałabym posiadać najbardziej.



1. Pomadka MAC Creme Cup oraz Pink Novueau - na tę pierwszą mam ochotę już od chyba pół roku! Jeśli chodzi o drugą - zastanawiam się czy po kupnie Creme Cup warto będzie się nią interesować, ale póki co problemu nie mam, bo żadna jeszcze do mnie nie trafiła :D. Mimo to, gdy widzę swatche i jednej i drugiej lub gdy ktoś o nich mówi, budzi się we mnie silna żądza posiadania. Której cały czas się skutecznie opieram tłumacząc sobie, że i tak mam dużo szminek ;)

2. MAC Soft & Gentle, rozświetlacz - i jednocześnie kultowy kosmetyk, którego chwaliło już chyba pół blogosfery kosmetycznej. Po przejrzeniu swatchy wydaje mi się, że jest to rozświetlacz z kategorii tych bardziej wpadających w złoto, ale nie jest to absolutnie złoto nachalne. Już nie mogę się doczekać kiedy wpadnie w moje łapki!

3. Sisley Phyto Lip Twist w odcieniu Nude - na razie w odcieniu Nude, ale kto wie czy po zakupie jednego egzemplarza nie będę miała ochoty na więcej odcieni? Wcześniej nie miałam pojęcia o istnieniu tego kosmetyku, zainteresowałam się nim dopiero po tym jak zobaczyłam go na ustach koleżanki. Gdyby tylko cena była nieco mniejsza.. :)

4. Chanel Chance Eau Tendre - powąchałam kiedyś w perfumerii i... Przepadłam! Piękny, kwiatowy zapach, nie jest jednak zbyt słodki. Bardzo świeży, kobiecy i elegancki... Tak, to właśnie ten zapach chciałabym nosić tej wiosny i lata! No... To kto chętny na zrobienie mi prezentu?:D

5. W7 Make Up & Glow Base - przeczytałam o niej u Aliny Rose i pomyślałam, że może być idealnym kosmetykiem dla mojej bladej buzi, aczkolwiek wciąż boję się czy nie zrobię sobie nieestetycznych placków na twarzy. Otóż jest to kosmetyk, który nakładamy jako bazę pod podkład i ma on za zadanie lekko "opalić" buzię. Podobno jest on porównywany do kultowej bazy brązującej Chanel. Gdyby tylko wreszcie ta baza pojawiła się w drogeriach! Obecnie bowiem wszędzie jest wykupiona...

6. Remington, lokówka stożkowa - odkąd zobaczyłam piękne loki Aliny z Design Your Life robione właśnie tą lokówką, zapragnęłam ją mieć... Nie lubię bowiem efektu suszenia moich włosów z dyfuzorem (wyglądam jak baran...), liczę więc, że tą lokówką osiągnęłabym delikatniejszy efekt.

7. Beauty Blender - kiedyś zupełnie nie kręciły mnie tego typu wynalazki. Wystarczyły mi pędzle, nie wierzyłam za bardzo w efekty BB. Do czasu. Teraz czekam tylko na jakąś dobrą promocję :)

8. Gucci Guilty Intense - oj, ten zapach chodzi już za mną od dobrych kilku lat... Niesamowicie zmysłowy, typowo kobiecy, tajemniczy i intrygujący - tak właśnie widzę ten zapach. Nie kupowałam go z uwagi na dużą ilość perfum, jednak powoli już je denkuję i ostrzę sobie pazury na Guilty.

9. Rowenta, suszarko-lokówka - ten gadżet do włosów również by mi się przydał. Pomyślałam, że ta suszarko-lokówka byłaby idealnym rozwiązaniem dla mnie, która nie lubi swoich naturalnych, puszących się włosów i zazwyczaj traktuje je prostownicą. Co jak wiadomo korzystne dla włosów nie jest. Liczę na to, że z pomocą tego urządzenia uzyskałabym w miarę proste kosmyki bez konieczności "prasowania" ich wysoką temperaturą.

Ciekawa jestem czy i Wy pożądacie któregoś z wyżej wymienionych produktów? A może któryś macie i możecie go polecić lub wręcz przeciwnie - odradzić? Czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Sylwia

Nowości marcowe

$
0
0
W marcu znów za bardzo nie poszalałam z zakupami kosmetycznymi. Przeważały chciejstwa, jednak w umiarkowanej ilości. Na Beauty Forum również nie przygarnęłam zbyt wielu produktów.


Kredki Avon Glimmerstick diamonds w odcieniu Brown Sugar oraz SuperShock w odcieniu już wycofanym - Flash to pozycje, które można powiedzieć - były mi potrzebne. Z kredkami do oczu już się nie rozstaję, a Flash pięknie rozświetla oko.
Clarins Instant Light w odcieniu 05 Candy Shimmer to już typowe chciejstwo. Udało mi się upolować go na promocji w Douglasie.


Dwufazówka dr Irena Eris oraz krem Pharmaceris N z witaminą K uszczelniającą naczynka to prezenty od marki przy okazji przypomnienia o plebiscycie Glammies Glamour 2015, w którym głosować można było na produkty ze zdjęcia.


A to skromne zakupy z targów Beauty Forum - OPI Hey Baby, który miałam upatrzony już jakiś czas oraz lakier Morgan Taylor Watch Your Step, Sister!, na który moją uwagę zwróciła Karotka.


Lakiery hybrydowe Semilac wraz z bazą i topem kupiłam w tym samym dniu, w którym wybierałam się na targi. Na stronie internetowej powyżej zamówienia o wartości 50zł oferowano przesyłkę za darmo. Co prawda mam zastrzeżenia do sklepu, ponieważ musiałam upominać się o zaakceptowanie płatności oraz o wysyłkę towaru (dwa maile pozostawione bez odpowiedzi, ale za to mimo wszystko pomogły w ruszeniu statusów zamówienia), jednak z zamówienia zadowolona jestem bardzo. Mardi Gras miałam już na paznokciach dwa razy pod rząd! Towarzyszył mi również w trakcie mojej wycieczki do Rzymu.

... Właśnie! Chcecie relację z podróży do Rzymu?

Buziaki,
Sylwia


Aktualizacja zakładki wyprzedażowej!

$
0
0
Dziewczyny!

Dziś krótko i na temat: zapraszam na aktualizację zakładki wyprzedażowej :)



MAC, Baby don't go

$
0
0
Po wykończeniu bronzera W7 Honolulu zastanawiałam się jaki bronzer sprostałby moim oczekiwaniom. Honolulu był nieco zbyt intensywny i za bardzo chyba jak na moje umiejętności napigmentowany (co oczywiście jest zdecydowanie cechą na plus, jednak jeśli nie ma się odpowiedniej techniki to zaleta może zmienić się w wadę produktu). Chciałam coś dość delikatnego, co subtelnie podkreśli moją buzię. Skłaniałam się również ku czemuś chłodniejszemu.



I tak wylądowałam w MACu, bo jak nie ukrywam, marka ta coraz bardziej mnie intryguje.
Wizażystce w salonie opisałam moje oczekiwania, a ta zaproponowała mi Baby don't go, który nie jest klasycznym bronzerem, jest lecz zaliczony do... Róży. Ale zdecydowanie jak róż nie wygląda :)

W świetle sklepowym kosmetyk miał nieco ziemisty odcień, ale idealnie podkreślał na mojej buzi to, co chciałam, aby było podkreślone. W świetle dziennym zaś wydobywa swe cieplejsze tony, jednak mimo wszystko z odcienia jestem bardzo zadowolona.



Producent określa linię róży Pro Longwear jako jedwabiste i delikatne, łatwo nakładające się i pozostające na twarzy przez 8 godzin. Róże te mają nadać wilgotne wykończenie, a przy dodatkowej warstwie mocniejszy efekt. I ja w 100% z tymi stwierdzeniami się zgadzam. Baby don't go jest bardzo aksamitny i delikatny, nabieram go na pędzel z dużą łatwością (używam pędzla Real Techniques Blush Brush), a nakładanie go na twarz jest istną przyjemnością. Gdybym miała porównać Baby don't go do innego różu MAC - Dame, z linii  Powder Blush, powiedziałabym, że konsystencja tego pierwszego odpowiada mi znacznie bardziej. Dame jest bowiem zdecydowanie bardziej zbity, ale z drugiej strony pozwala na nadanie delikatnego efektu. 
Bronzer Baby don't go (czy też właściwie róż) rozcieram na policzku, niekiedy grzbiet nosa, broda i czoło również zostają nim muśnięte. 
Na twarzy trzyma się dość długo, jeśli nałożę go na policzki przed wyjściem do pracy, wracam z niej co prawda z mniejszą ilością bronzera na twarzy (ach to podpieranie głowy), ale jednak wciąż na niej pozostaje. W gorszym stanie jest po drzemce w ciągu dnia ;)

 

Wydaje się, że Baby don't go jest kolejnym kosmetykiem pełniącym rolę bronzera jakich wiele na rynku. Dla mnie jednak jest produktem szczególnym, bowiem podkreśla moją naturalną urodę, przy czym ma idealnie dobrany do mojej karnacji odcień - nie zbyt ciepły i nie zbyt chłodny. Te atuty sprawiają, iż używam go z przyjemnością i czuję się dopieszczona przez markę. Dzięki niej mogę poczuć się piękna każdego dnia dodając do mojego codziennego makijażu trochę słońca.




A Wy znalazłyście już swój idealny bronzer?:)

Buziaki,
Sylwia

Otwarcie perfumerii E-Glamour w Warszawie

$
0
0
W dniu wczorajszym miałam przyjemność uczestniczyć w otwarciu nowej perfumerii - E-Glamour, która otworzyła swój salon w Pasażu Tesco na ul. Górczewskiej 212-226 w Warszawie. Wcześniej perfumeria była znana jako sklep internetowy, a jej siedziba na Górczewskiej jest pierwszym w Polsce stacjonarnym oddziałem E-Glamour.
 
Być może niektóre z Was nigdy nie słyszały o E-Glamour. Skąd wzięła się ta perfumeria? Otóż, jest to polska gałąź dużej firmy perfumeryjnej - Elnino - posiadającej swą siedzibę w Czechach, w małej, ale pięknej, górskiej miejscowości (góry Nova Paka). Elnino posiada swoje sklepy internetowe, stacjonarne oraz magazyny w wielu odległych miejscach, m.in. w USA i Hongkongu.
Na polskim rynku E-Glamour istnieje już od 2006 roku i przez pierwsze 2 lata zajmowało się sprzedażą hurtową, natomiast od 2008 sprzedażą detaliczną.

Przyznam szczerze, że wcześniej nie dane było mi słyszeć o tej perfumerii. O jej istnieniu dowiedziałam się dopiero w momencie zaproszenia na otwarcie sklepu stacjonarnego. Poszperałam trochę w internecie, znalazłam fan page na Facebooku i jak się okazuje perfumeria ta jest już dość dobrze znana w sieci, a wnioskując ze znalezionych przeze mnie opinii internetowych, E-Glamour ma wielu zadowolonych i stale powracających klientów.



Przekraczając próg perfumerii E-Glamour już wiedziałam, że z pewnością tam wrócę. Oprócz perfum, w swoim asortymencie posiada ona produkty marki Kallos (oraz inne, profesjonalne do włosów). Zauważyłam również Tangle Teezer'y (także kompakty, na które czaję się od jakiegoś czasu), gumki Invisibobble czy podkłady Revlon ColorStay.





Ale skupmy się na perfumach! W sklepie zarówno stacjonarnym jak i internetowym znajdziecie oryginalne perfumy znanych marek po mniejszych cenach niż w innych perfumeriach. Oferta skierowana jest zarówno do kobiet jak i dla mężczyzn, a ilość marek jest tak ogromna, że prawdopodobieństwo zdobycia Waszych ulubionych lub pożądanych przez Was perfum w niższej cenie, jest bardzo duże!







Podczas otwarcia sklepu obowiązywał rabat 10% na cały asortyment, z którego tym razem nie skorzystałam, ale wyrobiłam sobie stałą kartę klienta (5% stałego rabatu).

Jeśli interesują Was oryginalne perfumy, warto zajrzeć do ich perfumerii w Tesco lub odwiedzić stronę internetową www.warszawa.e-glamour.pl 
Ja na pewno wpadnę jeszcze nie raz! :-)

Słyszałyście o E-Glamour? Wypatrzyłyście wśród półek swoich faworytów?

Buziaki,
Sylwia

Ciao Roma! - relacja z wycieczki do Rzymu

$
0
0
Jak być może już wiecie z posta z nowościami, tuż przed Świętami Wielkanocnymi byłam na krótkiej wycieczce do Rzymu. Wyjazd zorganizowaliśmy z moim Piotrkiem sami, nie korzystaliśmy z usług żadnego biura podróży. Posłużyliśmy się jedynie firmą polską-pośrednikiem w wynajmie mieszkań. Zamierzam napisać posta o tym jak samodzielnie zorganizować taką wycieczkę. Być może jest już trochę tego typu postów w internecie, uważam jednak, że każdy może dodać do nich swoje przysłowiowe "3 grosze" - nigdy nie wiadomo jaka wiedza nam się przyda.
Dlatego dziś post nie zbyt bogaty w treść, z dość luźnymi przemyśleniami. Następnym razem będzie już konkretniej :-)

A teraz trochę o tym jakie wrażenie wywarł na mnie, czy też właściwie na nas, Rzym.
W Rzymie miałam okazję być przez 3 dni jeszcze w LO, ale z racji beatyfikacji patronki mojej szkoły, najwięcej biegaliśmy po Kościołach co skutkowało oczywiście zlaniem się ich w jedną całość (nawiasem mówiąc, trzydniowy pobyt w Rzymie był główną "atrakcją" wycieczki po kilku miejscach Włoch). Obiecałam sobie, że kiedyś wrócę do Rzymu, aby już bardziej na spokojnie obejrzeć go sobie. Bardzo bowiem spodobała mi się atmosfera panująca w tym mieście. Te wąskie uliczki, dużo Smartów i Vesp, włoski gwar i energia, a do tego pizza, aromatyczne espresso i piękne zabytki... Będąc przy Fontannie di Trevi (wtedy miałam szczęście - nie była w remoncie, natomiast podczas naszego wyjazdu już niestety tak) wrzuciłam jedną monetę, a później dwie. Pierwsza zagwarantowała mi powrót do Rzymu, a druga, według legendy miała mi pomóc znaleźć miłość. Nie muszę chyba wspominać, że obydwie kwestie się udały? ;-)

Podczas naszego 5-dniowego pobytu w Rzymie (3 pełne dni i 2 niepełne z uwagi na loty) przede wszystkim dużo chodziliśmy. Metra używaliśmy raczej max. 2 razy w ciągu dnia, reszta to zasługa tylko i wyłącznie naszych nóg. Szczerze mówiąc uważam, że decydując się na wyjazd do większego, europejskiego (czy też nie) miasta, szkoda jest nie wyciągnąć z niego tyle, ile można, pochłaniając jak najwięcej tamtejszych widoków.

My widzieliśmy oczywiście Plac Hiszpański ze schodami hiszpańskimi, Fontannę di Trevi (która niestety, jak wspomniałam wcześniej, była w remoncie), Panteon, place jak Piazza Navona, Piazza del Popolo i inne (Rzym bowiem ma wiele pięknych placy, na których w ciepłe wieczory tętni życie miasta), oczywiście Watykan wraz z Bazyliką Św. Piotra i wjazdem na kopułę Bazyliki (Muzea Watykańskie i Kaplicę Sykstyńską sobie odpuściliśmy), Zatybrze, Galerię Borghese, piramidę przy stacji Piramide, Koloseum (ale tylko z zewnątrz), Fora Trajana, dziurkę od klucza, ogród pomarańczowy i jeszcze zapewne kilka miejsc, które teraz nie wpadły mi do głowy. Oprócz tego staraliśmy się czasem zboczyć nieco z turystycznego szlaku i iść swoją drogą. Teoretycznie pełne 3 dni chodzenia od ranka do wieczora są wystarczające, ale żeby dobrze poczuć klimat Rzymu pewnie musielibyśmy mieć nieco więcej dni, w których spokojniej moglibyśmy dotrzeć w inne miejsca miasta.

Nie spróbowaliśmy tylko aromatycznej, włoskiej kawy. Codziennie bowiem robiliśmy sobie kawę w kawiarce do śniadania, które raz lub dwa jedliśmy nawet na tarasie w ciepłych promieniach rzymskiego słońca...

Ogólnie, Rzym zaczarował mnie na nowo. A słoneczna i przede wszystkim, ciepła pogoda, skutecznie zniechęcały do powrotu, do szarej rzeczywistości (zwłaszcza, że w PL był śnieg, grad i niskie temperatury). Po raz kolejny przekonałam się, że Włochy to miejsce niezwykłe i chętnie powróciłabym do miejsc, w których byłam, a także pojechałabym tam, gdzie jeszcze nie dotknęłam ziemi swoimi stopami ;-)

Miało być krótko i chyba nawet krótko było. A teraz zapraszam na relację fotograficzną!

Ten zabytek chyba każdy "zna" - Koloseum nocą :)


Park przy Koloseum


Łuk Triumfalny i Koloseum

Fora Trajana

Piazza Navona i Fontanna Czterech Rzek Berniniego

Panteon

Na tle Bazyliki Św. Piotra

Pieta

Widok z kopuły Bazyliki

Ogrody Watykańskie


Widok na Bazylikę Św. Piotra

Jak zwykle zatłoczone Schody Hiszpańskie

Uliczka na Zatybrzu

LODY! Te po lewej - straciatella, mango i truskawka, po prawej (moje :D) Oreo, Kinder Bueno i cytryna

Pomarańcze rosnące na drzewie w poniższym parku


Widok na Piazza del Popolo (czyli Plac topoli ;))

Buziaki,
Sylwia

Clarins, Instant Light, Natural Lip Perfector w odcieniu 05 Candy shimmer

$
0
0
Clarins Instant Light Natural Lip Perfector chodził za mną już od jakiegoś czasu, a to, że jest to dość popularny wśród blogerek produkt, wcale mi nie pomagało. Skazana byłam bowiem na oglądanie zdjęć i czytanie zachwytów u innych. Ale w końcu i ja spełniłam wreszcie swoją zachciankę - wymarzony 05 Candy shimmer wylądował w mojej podręcznej kosmetyczce. Czy jestem zachwycona, a może wręcz rozczarowana?




Błyszczyki Instant Light mają iście cukierkowe kolory i przyznam, że miałam problem z wyborem idealnego odcienia. Wszystkie kusiły, jednak po obejrzeniu dużej ilości swatchy w internecie, wybrałam tę perełkę - 05 Candy shimmer.

Co to w ogóle są błyszczyki Instant Light, Natural Lip Perfector i dlaczego trwa na nie szał?

Obecnie błyszczyki dostępne są w 6-ciu kolorach: 01 Reflet rose, 02 Reflet corail, 03 Reflet beige, 04 Petal shimmer, 05 Candy shimmer, 06 Rosewood shimmer.
Instant Light Natural Lip Perfector to soczyste błyszczyki z pigmentami rozświetlającymi 3D, które dają wrażenie pełnych i gładkich ust. Co ważne, oprócz właściwości upiększających, posiadają również właściwości pielęgnacyjne - produkt ma naprawić kondycję ust.
Usta po użyciu błyszczyków Clarins mają być nawilżone i zregenerowane dzięki ekstraktom z masła shea, mango i dzikich roślin. Pochodne witamin A i E natomiast wzmacniają działania naprawcze i chronią przed wolnymi rodnikami.

źródło


Błyszczyki Instant Light zamknięte są w tubkach 12ml i zakończone są aplikatorem w postaci gąbeczki. W niej znajdują się po środku małe otwory, przez które po naciśnięciu tubki wypływa kosmetyk o nieco lepkiej konsystencji, daleko mu jednak do lepkości większości błyszczyków. Na ustach rozprowadza się wybornie, a podczas aplikacji i jeszcze jakiś czas po niej czujemy lekko karmelowy zapach.

Moim zdaniem, mimo swatchy pokazujących różne kolory Instant Light'ów, błyszczyki te na ustach wypadają jako te transparentne z bardzo, ale to bardzo delikatnym odcieniem - na moich ustach niestety słabo widocznym. Być może kobieta obdarzona wargami w kolorze jaśniejszym mogłaby wyraźniej dostrzec piękno koloru produktu Clarins.


Jak można się domyślać, błyszczyki te nie są super trwałe, jednak zdecydowanie pielęgnują usta. Jeszcze kilka godzin po nałożeniu, a nawet po szybkiej przekąsce i kawie w pracy czułam jak Clarins odżywił moje usta, które stały się delikatne, nawilżone, a wszelkie suchości zostały wygładzone.


Czy więc żałuję? Nie żałuję ani jednej złotówki, chociaż błyszczyki te do tanich nie należą, a ja z zasady raczej błyszczyków drogich nie kupuję. Clarins Instant Light Natural Lip Perfector znajdziecie w Douglasie, Sephorze oraz niektórych sklepach internetowych w cenie 69zł i mniejszej.

Buziaki,
Sylwia

MAC, Creme Cup

$
0
0
Pewnie każda z Was marzy o posiadaniu jednej, konkretnej rzeczy materialnej tak mocno, że kiedy wreszcie to do nas trafi, traktujemy ją jak oczko w głowie. Dla mnie tą perełką jest szminka MAC Creme Cup, której pragnęłam już chyba z rok i której wciąż sobie nie kupowałam z uwagi na dość dużą ilość szminek schowanych w szufladach toaletki. Miałam w końcu stawiać na minimalizm i przede wszystkim na oszczędność pieniędzy. Ale któregoś razu pomyślałam, że czas zrobić coś miłego dla siebie i spełnić jedno ze swoich marzeń. Poszłam więc do sklepu MAC i kupiłam piękną Creme Cup.


Ale dość mojej historii, teraz czas na poświęcenie niniejszej notki w całości szmince, którą miało w swoich kosmetyczkach i chciałoby mieć wiele kobiet. Śmiało mogę napisać, że to jedna z najbardziej rozpoznawalnych szminek MAC. Pudrowy róż, bo tak mogłabym określić kolor tej pomadki, podkreśli subtelnie piękno niejednych ust. Kolor można dowolnie stopniować, tworząc efekt muśniętych szminką ust lub pokusić się o mocniejszy i bardziej widoczny efekt. Szminka najładniej leżeć będzie na ustach o jaśniejszym odcieniu, na ustach o mocniejszej czerwieni będzie trzeba troszkę uważniej nakładać szminkę, aby rozłożyć równomiernie kolor.


Jedynym, małym minusem jest dla mnie konsystencja szminki. Formuła Creme Cup to Cremesheen, czyli krem z lekkim połyskiem. Niestety moim zdaniem szminka ma nieco tępą konsystencję i dobrze wygląda u mnie jedynie, gdy przed jej nałożeniem wypeelinguję usta. W przeciwnym przypadku  podkreśla suche skórki.



Jeśli chodzi o trwałość - jest dobra, ale musimy pamiętać, iż jak przystało na szminki w jasnych kolorach, Creme Cup będzie się trzymała nieco gorzej od mocniejszych odcieni. Mimo wszystko, szminka jest naprawdę dobrze napigmentowana i nie schodzi z ust w tempie ekspresowym.


Creme Cup uwielbiam łączyć z codziennym makijażem, ale będzie on również idealnym dopełnieniem wieczorowego, zwłaszcza, jeśli lubicie mocniej podkreślone oko.




Prawda, że jest piękna? ;-)

Lush, Herbalism

$
0
0
Lush to marka, która zyskała sobie wiele zwolenniczek wśród europejskich kobiet (i nie tylko), w tym także Polek. Niestety wciąż skazane jesteśmy na zakupy podczas zagranicznych wojaży lub za pomocą zbiorowych zamówień. Kiedy Lush pojawi się w Polsce? Tego nie wie nikt. Dlatego póki mogę, korzystam z okazji i podczas pobytów w krajach, w których te pachnące sklepy są dostępne, zaopatruję się w kilka produktów. Tym razem podczas pobytu w Rzymie zdecydowałam się m.in. na czyścik Herbalism.

Wcześniej z lushowych czyścików używałam jedynie Angels On Bare Skin (notabene Herbalism jest lżejszy od AOBS), który bardzo przypadł mi do gustu - uwielbiałam efekt jaki po masażu pozostawał na mojej buzi - był to efekt czystości, a przy tym zdrowego blasku i matowości. Szukałam czegoś podobnego, a z pomocą przyszła mi recenzja mojej nieocenionej Karotki (do poczytania TU).



 PRZEZNACZENIE PRODUKTU

Produkt przeznaczony jest dla posiadaczek tłustej i mieszanej, jednak i ja z moją normalną i zarazem delikatną cerą zadowolona jestem z zakupu.
Zmielone migdały delikatnie złuszczają skórę, glinka głęboko ją oczyszcza oraz odżywia dzięki wyciągom z rozmarynu i szałwii. 

OPAKOWANIE I CENA

Jak inne czyściki z Lush, Herbalism zamknięty jest w czarnym słoiczku zamykanym na zakrętkę. Do wyboru pojemność 100 g (9, 95 EUR) lub 240 g (23, 50 EUR). 


KONSYSTENCJA, KOLOR, ZAPACH

Herbalismposiada lekko mokrą konsystencję dość zwartej, ale sypkiej pasty, którą łatwo rozprowadzić po twarzy. Mam wrażenie, że porównując go do AOBS dużo łatwiej wybiera się go z pudełeczka, pamiętam bowiem, że podczas używania tego drugiego, wielokrotnie chciało mi się kląć na czym świat stoi, gdy kolejna partia cennego ;-) produktu spada na umywalkę. Co nie znaczy, że i Herbalism tego nie robi - wydaje mi się jednak, że marnuje mi się zdecydowanie mniej tego produktu niż w przypadku jego poprzednika.

Kolor jak same widzicie na zdjęciach, moim zdaniem iście shrekowy, zapach natomiast przypomina mi zapach ziół, zapewne przez obecność rozmarynu w składzie.

SPOSÓB UŻYCIA  

Ze słoiczka wybieram dość małą ilość produktu i rozrabiam go z wodą w zagłębieniu dłoni. Następnie rozprowadzam na twarzy i wykonuję kilkusekundowy masaż.


DZIAŁANIE

Działanie jest bardzo zbliżone do efektów jakie uzyskiwałam dzięki czyścikowi Angels On Bare Skin. Herbalism genialnie oczyszcza skórę i po użyciu go odczuwam efekt odświeżenia. Ponadto jest to jeden z niewielu produktów, który sprawia, że moja cera po procesie pielęgnacyjnym robi się idealnie matowa, a co za tym idzie nie odnotowałam wzmożonej produkcji sebum. Podczas stosowania nie uaktywniła się na mojej skórze żadna alergia czy podrażnienie, nie przeżyłam też zmasowanego ataku nieprzyjaciół.

Czyścika używam raz dziennie - rano, co pozwala mi na przyjemne obudzenie skóry po całej nocy. 


WYDAJNOŚĆ
Produktu używam odkąd tylko wróciłam z Rzymu, czyli będzie już jakieś trzy tygodnie, a w słoiczku niemal nie widać zużycia. Herbalism ważny jest przez 3 miesiące, dlatego warto nie czekać ani chwili kiedy pojawi się u Was w łazience. Co prawda już dwa razy stosowałam kosmetyki Lush po terminie i nic mi się nie stało, ale o wiele przyjemniej jest używać produkt, który jest świeży  :-)

Podsumowując, cieszę się, że skusiłam się na zakup Herbalism, bowiem używa mi się go chyba jeszcze lepiej niż Angels on Bare Skin. Chętnie to niego powrócę z uwagi na efekt jaki uzyskuję po jego zastosowaniu - oczyszczoną i matową buzię. Wielkim atutem nie tylko w przypadku Herbalism, ale i całej marki Lush jest jej naturalność.

Używałyście? A może miałyście doświadczenia z innymi czyścikami Lush?
Buziaki,
Sylwia


Wiosenne rozdanie!

$
0
0
Sporo moich lakierów użytych raz lub w ogóle wciąż czeka na nowy dom, więc postanowiłam zrobić kolejną rozdawajkę :) Tym razem starałam się dobrać dość wiosenne kolory.


Warunki konkursu:
- musisz być publicznym obserwatorem mojego bloga

Zwiększysz swoje szanse gdy:
- polubisz fan page mojego bloga na FB (+1 pkt) FAN PAGE KLIK
- udostępnisz link do tego rozdania na FB (+1 pkt)


Regulamin:
1. Do rozdania zgłaszać się mogą jedynie blogi z portalu blogspot.com, blogi stworzone wyłącznie do rozdań/konkursów, nie będę brała pod uwagę;
2. Konkurs trwa od dnia 25.04.2015 do 03.05.2015, do godziny 23.59;
3. W konkursie mogą wziąć udział osoby pełnoletnie oraz osoby niepełnoletnie posiadające zgodę opiekuna;
4. Warunkiem uczestnictwa w konkursie jest bycie obserwatorem bloga lacquer-maniacs.com;
5. Zwiększysz swoje szanse, gdy polubisz fan page mojego bloga (1+ pkt) oraz udostępnisz link do tego rozdania na FB (1+ pkt);
5. Zwycięzcy zostaną wyłonieni w wyniku losowania;
6. Wyniki konkursu podam najpóźniej tydzień po jego zakończeniu;
7. Nagrody wysyłam tylko na teren Polski.
Wzór:
 Obserwuję jako -
email -
Lubię Twój blog na FB  TAK/NIE  jako (nick/imię i pierwsza litera nazwiska)
Udostępniłam/em linka do rozdania na FB: (poproszę o linka do udostępnionego posta)

Powodzenia!

Sylveco, lekki krem rokitnikowy

$
0
0
Był taki czas kiedy na markę Sylveco miałam ogromną ochotę. Nadal zresztą tak jest, ale chwilowo nie kupuję prawie w ogóle kosmetyków z kategorii pielęgnacji z prostej przyczyny - mam zamiar zużyć zalegające zapasy (których coraz mniej!). Zaopatruję się, więc jedynie w produkty, które już mam na wykończeniu.
Co prawda kremów do twarzy miałam kilka, gdy skusiłam się na krem rokitnikowy z Sylveco. Uznałam, że nie warto robić zamówienia na jedną rzecz, więc dorzuciłam jeszcze krem, którego byłam ogromnie ciekawa. Zaczęłam go używać na dzień i... Same przeczytajcie.

O SYLVECO

Na początek trochę o marce dla tych, którzy niekoniecznie o Sylveco słyszeli. 
Sylveco to marka, która tworzy kosmetyki dla osób posiadających skórę wrażliwą, skłonną do alergii. Produkty Sylveco często mają w swoich składach ekstrakt z kory brzozy, który zawiera betulinę oraz kwas betulinowy, które są substancjami aktywnymi o wysokiej skuteczności w działaniu. 
Ponadto Sylveco dba, aby ich kosmetyki powstawały z najlepszych surowców naturalnych. 

Firma istnieje od 1992 roku.

OD PRODUCENTA O LEKKIM KREMIE ROKITNIKOWYM

Jak wspomniałam wyżej, jednym z produktów, które do mnie przywędrowały był Lekki krem rokitnikowy. Krem ten posiada w składzie bogaty w substancje odżywcze olej z owoców rokitnika, który ma zapewnić skórze zastrzyk witamin, wyrównać koloryt i przywrócić blask. 

Krem wskazany jest do codziennego stosowania, do każdego rodzaju cery (zwłaszcza dla cery zmęczonej, ze zmarszczkami, szarej, ziemistej, przesuszonej, borykającej się z trądzikiem różowatym oraz rozszerzonymi naczynkami), a także zapewnia ochronę skóry przeciw procesom starzenia. Oprócz oleju z rokitnika, w kremie znajduje się również ekstrakt z kory brzozy, który pobudza syntezę kolagenu i elastyny, opóźnia proces powstawania zmarszczek. Naturalne oleje roślinne oraz masło karite to składniki, które odbudowują warstwę wodno-lipidową, a wraz z alantoiną działają na skórę łagodząco. Ekstrakt z aloesu dba o właściwy poziom nawilżenia skóry, natomiast witamina E zabezpiecza ją przed wpływami z środowiska. W rokitnikowym kremie Sylveco znajduje się również ekstrakt z mydlnicy lekarskiej, który ułatwia głębsze wnikanie składników aktywnych do skóry. 
Producent zapewnia również, że krem może być stosowany pod makijaż oraz na okolice przemęczonych oczu.

SKŁAD DLA ZAINTERESOWANYCH


źródło


OPAKOWANIE


Rokitnikowy krem Sylveco zamknięty jest w 50 ml plastikowej butelce typu air less, co jest bardzo wygodną, a może przede wszystkim higieniczną formą opakowania kremu do twarzy. Pompka, w którą zaopatrzone jest opakowanie, działa bardzo sprawnie, nie zacina się oraz wydobywa się z niej wystarczająca ilość produktu, dzięki której nie mamy możliwości zmarnowania kosmetyku. Na pompkę nakłada się plastikową, lekko przezroczystą nakrętkę. Jedynym minusem tegoż opakowania jest brak możliwości sprawdzenia ile produktu mamy jeszcze w butelce.

KONSYSTENCJA, ZAPACH, KOLOR

Krem posiada konsystencję lekko zwartą, jednak podczas próby rozsmarowania nie napotykamy oporu, a na skórze nie odczuwamy tłustości - kosmetyk jest bowiem niesamowicie lekki. Sam kolor początkowo może zniechęcić do stosowania tegoż kremu, bowiem bohater niniejszego posta jest barwy żółto-pomarańczowej. Na szczęście jednak po rozsmarowaniu, zamienia się w transparentną mgiełkę, nie pozostawia białego tępego lub tłustego filmu. Zapach podczas pierwszych spotkań również nie zachęca do stosowania - woń jest dość dziwna, trudna do opisania, nie kojarzy mi się z niczym oprócz ziół - niestety w tej mniej przyjaznej dla nosa postaci. Do zapachu da się jednak przyzwyczaić, nie jest on duszący, ani zbyt intensywny. Producent oznaczył produkt ten jako bezzapachowy, co moim zdaniem nie ma pokrycia w rzeczywistości.


SPOSÓB UŻYCIA

Lekkiego kremu rokitnikowego używałam raz na dzień, przeważnie był to ranek, kiedy przygotowywałam skórę do nałożenia makijażu.

DZIAŁANIE

Podczas stosowania kremu rokitnikowego jako podkładu używałam Annabelle Minerals w formule matującej (dla tych, którzy nie znają AM - to mineralne produkty), a za oknem w najlepsze trwała bezśnieżna, ale dość zimna zima. Początkowo nie narzekałam na rozprowadzanie podkładu na skórę ubraną w krem Sylveco - może nie był to krem, który idealnie przygotowuje skórę na przyjęcie podkładu (jak Phenome Oil Control), czy krem rewelacyjnie nawilżający o nieco mokrej konsystencji (Pharmaceris A), ale spisywał się dość dobrze. Przynajmniej na początku. Po okresie ok. dwóch tygodni porannego stosowania kremu, zauważyłam przesuszenie mojej skóry, zwłaszcza  na nosie, brodzie i na czole. Przesuszenie to objawiało się nieregularnie rozłożonymi, widocznymi, suchymi skórkami. Byłam zaskoczona i zastanawiałam się co też sprawiło, że moja skóra tak mocno się przesuszyła. Podkład mineralny zamieniłam, więc na podkład w płynie. Niestety i w tym przypadku problem nie został rozwiązany. Winowajcą musiał zaś stać się lekki krem rokitnikowy, który jak widać okazał się zbyt lekki na okres zimowy dla mojej normalnej cery z tendencjami do zmian w strefie T. Nie pomógł też stosowany na noc, dość tłusty krem Lirene. Na poranki przerzuciłam się na mojego pewniaka, czyli Lekki krem głęboko nawilżający Pharmaceris A. I zgadnijcie co? Po kilku dniach moja skóra zaczęła wracać do normalnego stanu, a w jej pielęgnacji zmieniłam jedynie "poranny krem". Niestety Sylveco poszedł w odstawkę, a ja do tej pory mam obawy przed stosowaniem go. Podejrzewam, że krem ten był za lekki na okres zimowy, nawet jeśli zima w tym roku nie była zbyt sroga, a na noc używałam dobrego nawilżacza. Planuję zrobić powrót do tego kremu latem, ma zbyt dużo pozytywnych opinii, abym miała go ot tak po prostu wyrzucić bez próby ponownego zastosowania.


WYDAJNOŚĆ

W tej kwestii póki co niestety się nie wypowiem, bowiem jak wspomniałam wcześniej, produktu używałam zaledwie dwa tygodnie. Wiem jednak, że dziewczyny, które miały okazję stosować ów krem były zadowolone z jego wydajności. Poza tym wydaje mi się, że produkty z opakowaniami typu air less jakoś magicznie zostają w mojej kosmetyczce na dłużej.

CENA, DOSTĘPNOŚĆ

Na produkty Sylveco możecie natknąć się w sklepach ze zdrową żywnością, sklepach zielarskich czy niektórych, mniejszych drogeriach. Nie są one niestety dostępne w sieciowych drogeriach typu Rossmann czy Super-Pharm. Oprócz dość marnej dostępności stacjonarnej, w kosmetyki marki możecie zaopatrzyć się po prostu przez internet. Wystarczy poszukać - w sieci jest mnóstwo miejsc, w których znajdziecie te produkty w dogodnych dla Was cenach.
A skoro już mowa o pieniądzach, Lekki krem rokitnikowy możecie kupić w cenie 30zł i niższej, także dobrze się rozglądajcie, jeśli macie ochotę się na niego skusić.

Podsumowując, na okres zimowy nie polecam, jednak jak zawsze lepiej sprawdzić działanie na sobie, bowiem każda z nas ma inną skórę. Wrócę do tego kremu jak zrobi się znacznie cieplej, może wtedy zda on egzamin. 
Napiszcie koniecznie w komentarzach czy jeśli miałyście okazję używać tego kremu, czy sprawdził się u Was, a może jesteście zachwycone innym kremem Sylveco? Czekam na wrażenia!

Buziaki,
Sylwia

John Masters Organics, jojoba & ginseng exfoliating face claenser

$
0
0
John Masters Organics to marka, której filozofią jest pielęgnacja w zgodzie z naturą. Kosmetyki nie są testowane na zwierzętach - z produktów zwierzęcych używany jest jedynie miód i wosk pszczeli. W składzie kosmetyków JMO znajdziemy wiele rodzajów olejów eterycznych, a nadruki na opakowaniach robione są w 100% z makulatury. To wszystko sprawia, że firma zyskuje coraz więcej klientów, także wśród osób z show biznesu jak Ophra Winphrey, Sarah Jessica Parker, Sandra Bullockczy Alicia Silverstone. Jak tu czegoś z asortymentu marki nie spróbować, zwłaszcza, że coraz częściej recenzje kosmetykówJMO pojawiają się na blogach? W końcu jesteśmy tylko ludźmi, a silna wola czasem zawodzi... Mnie zawiodła i skusiłam się na kolejny po serum kosmetyk JMO (recenzja TU), czyli Złuszczający żel do twarzy z jojobą i żeń-szeniem.




PRZEZNACZENIE I TROCHĘ O ŻELU

Żel przeznaczony jest do codziennego stosowania. Producent poleca go zwłaszcza dla cery tłustej i mieszanej. W preparacie tym wyciągi ziołowe, roślinne i olejki eteryczne łączą się razem w żelu, aby dostarczyć skórze potrzebnego jej odświeżenia i dotlenienia przy jednoczesnym łagodnym oczyszczeniu. Żeń-szeń odpowiada tu za poprawę krążenia krwi, co w niektórych przypadkach może przyczynić się nawet do redukcji zmarszczek i wzmocnienia skóry. Jojoba natomiast delikatnie złuszcza cerę.

OPAKOWANIE 

Żel zamknięty jest w dość ciężkiej butelce z ciemnego szkła, zawierającej 118 ml kosmetyku. Żel wydobywamy za pomocą pompki co jest higienicznym i wygodnym rozwiązaniem. Nie zauważyłam, aby pompka zacinała się podczas próby wydobycia preparatu. Oprócz tego podoba mi się prosty kształt butelki oraz stonowana kolorystyka.

SPOSÓB UŻYWANIA

Co prawda producent zaleca stosowanie codzienne tylko osobom, które nie mają wrażliwej skóry, jednak moim zdaniem peeling nie zrobi wrażliwcom krzywdy. Moja skóra nie należy do grubej, jest  delikatna i wrażliwa, a stosuję ten żel codziennie wieczorem i nie narzekam na dyskomfort. 
Zanim użyję żelu zmywam makijaż, a kolejnym krokiem jest sięgnięcie właśnie po ten złuszczający specyfik. Następnie na lekko wilgotną twarz nakładam żel i zaczynam dokładnie masować buzię - trwa to zaledwie kilka sekund. Po całym procesie zmywam żel wodą.


KONSYSTENCJA, KOLOR, ZAPACH

Jeśli chodzi o konsystencję, określiłabym ją jako płynny żel, bowiem kosmetyk ma bardziej rzadką niż stałą postać. Jak na złuszczający kosmetyk przystało, preparat zawiera w sobie drobinki, jednak nie są one zbyt ostre ani nie występują w dużej ilości. Ten specyfik koloru kremowego pachnie ziołami, jest to jednak zdecydowanie przyjemny, choć nieco dziwny zapach mi osobiście przypominający nieco zapach pomarańczy.


DZIAŁANIE

Złuszczający żel do twarzy z jojobą i żeń-szeniem moim zdaniem nie zalicza się do mocnych zdzieraków dlatego nie zrobimy sobie krzywdy używając go codziennie. Nie stosowałabym go jedynie w przypadku, gdy mamy naprawdę duże problemy skórne, podrażnienia czy zaczerwienienia, bowiem drobinki, mimo że jest ich naprawdę mało i nie są ostre, mogłyby podrażnić skórę.
Dobrego złuszczenia raczej nie oczekujcie, w tym celu warto jednak np. raz w tygodniu zafundować sobie nieco mocniejsze złuszczanie innym preparatem.
Żel JMO nie podrażnił mojej skóry, nie wywołał alergii i nie spowodował wysypu nieprzyjaciół. Moja skóra nie została również przesuszona, a po użyciu żelu nie odczuwam ściągnięcia skóry. Kosmetyk świetnie odświeża skórę, po jego użyciu mam wrażenie, że jest oczyszczona i miękka.


Podsumowując, kosmetyk jest naprawdę bardzo przyjemny w użyciu i rewelacyjnie odświeża skórę po zdjęciu makijażu (a zapewne i jako żel na poranki genialnie przygotuje skórę na przyjęcie make-up'u).Miałyście okazję go używać? A może polecacie inne produkty John Masters Organics?

Buziaki,
Sylwia

Essie Bridal 2015

$
0
0
Bridal 2015, czyli tegoroczna kolekcja ślubna Essie. Jak i w poprzednich latach, w kolekcji tej znalazły się i delikatniejsze kolory, które będą idealnym dopełnieniem wyglądu Panny Młodej na ślubie, i te mocniejsze i bardziej nieoczywiste, jeśli chodzi o kolory ślubne. 
Mi w udziale przypadły:

- Tying the Knotie - delikatny róż
- Hubby for Dessert - pastelowy fiolet
- Happy Wife Happy Life - piękna czerwień, mocno wpadająca w pomarańczkę, w zależności od światła.



Ale zanim opowiem Wam o trójce która trafiła do mnie, pokażę Wam jak wygląda cała kolekcja na zdjęciach promocyjnych.


Przechodząc do trójki reprezentantów kolekcji...


CO ZMIENIŁO SIĘ W WYGLĄDZIE BUTELECZKI?


W wyglądzie butelek kolekcji Bridal zmieniło się właściwie nie wiele. Od innych kolekcji i lakierów znajdujących się w szafach różnią się zakrętką, ta bowiem nadal pozostała biała, jednak widać na niej motywy roślinno-koronkowe - w zależności od interpretacji. 

TYING THE KNOTIE

Tying the Knottie to pudrowy, jasny róż, który w buteleczce wygląda na kryjący, niestety (albo stety, zależy kto, co lubi lub czego akurat potzrebuje ;-)) w rzeczywistości jest emalią kryjącą jako tako dopiero po trzeciej warstwie. Pierwsze dwie nie kryją w pełni i pozostawiają co prawda lekko różową, jednak transparentną powłokę. Myślę, że Tying the Knottie idealnie sprawdzi się w roli lakieru do frencha, jednak jeśli chcemy uzyskać jednolitość i większe krycie proponuję nałożyć wyżej wspomnianą trzecią warstwę.
Jak można łatwo się domyślić, lakier jest dość rzadki, zwłaszcza, iż mamy do czynienia z wersją profesjonalną, a widoków na wersję masową w Polsce niestety nie ma. 
W kwestii trwałości mogę napisać, że lakier może dość szybko odpryskiwać po nałożeniu trzech warstw emalii + topu nawierzchniowego. Niestety u mnie odprysk pojawił się już na drugi dzień, podejrzewam, że głównym winowajcą była woda, a dokładniej sprzątanie łazienki.




HUBBY FOR DESSERT

Hubby for Dessert można opisać właściwie identycznie jak Tying the Knottie - jedyną różnicą jest tu bowiem kolor. HfD to jasny, pastelowy fiolet, który subtelnie objawia swój kolor na paznokciach pomalowanych dwa lub trzy razy. Czy jest ładniejszy od poprzednika? Trudno stwierdzić, to zależy czy jesteście zwolenniczkami róży czy może fioletów. Róż ma cieplejszy odcień, fiolet natomiast chłodniejszy.




HAPPY WIFE HAPPY LIFE

Piękna czerwień, nieco ceglasta, często wpadająca w pomarańczkę, czego może nie zauważycie na zdjęciach (hobby mojego aparatu to wkurzanie swojej właścicielki i nieoddawanie rzeczywistych kolorów). W odróżnieniu od dwóch poprzedników jest to krem, który przez formułę profesjonalną co prawda jest nieco za rzadki, ale i tak malowanie nim jest przyjemnością. Jeśli postaramy się starannie nałożyć lakier, emalia odwdzięczy nam się piękną czerwienią o moim ulubionym, pomarańczowym zabarwieniu.
Z trwałością jest lepiej niż z TtK i HfD - Happy Wife Happy Life wytrzymał u mnie bez uszczerbku ponad trzy dni. Nosiło mi się go z wielką przyjemnością i bardzo możliwe, że będę do niego chętnie wracać.


Jestem ciekawa jak podoba się Wam ta kolekcja? Dla mnie kolory są przyjemne, ale znów nie jest to nic czego wcześniej jeszcze nie było. A szkoda.

Buziaki,
Sylwia

Essie Cashmere Matte

$
0
0
Essie Cashmere Matte to kolekcja sześciu matowych lakierów o delikatnych i stonowanych barwach, a dodatkowo cztery z nich posiadają w sobie subtelne, mikroopalizujące drobinki. Cała kolekcja przypomina kaszmirowe swetry, które nosimy może bardziej jesienią niż wiosną, ale jak wiemy i wiosną się przydają. 
All eyes on nudes to lakier o kolorze camelowym (bezdrobinkowy),  Wrap me up to moim zdaniem krem idealny (również bezdrobinkowy), Comfy in cashmere to klasyczny taupe - w zależności od światła szarość wpadająca w brąz lub fiolet z delikatnymi, niebieskimi, opalizującymi drobinkami. Kolejne z kolekcji to Just stiched, czyli śliczny, perłowy róż (moim zdaniem absolutnie nie jest tandetny) z delikatnymi drobinkami, dający wrażenie cukrowej posypki. Coat couture to z kolei ciemniejszy niż Comfy in cashmere taupe, również wpadający raz w fiolet raz w brąz, z opalizującymi, niebieskimi drobinkami. Ostatni z kolekcji, czyli Spun in luxe - granatowo-czarne cudo z niebieskimi drobinkami. Ja posiadam dwa z opisanych wyżej, czyli Comfy in cashmere oraz Spun in luxe.



COMFY IN CASHMERE


Czyli klasyczny, ale jasny taupe, którego można też nazwać kawą z mlekiem. W zależności od naświetlenia i od rodzaju światła, CiC przyjmuję barwę szarości pomieszanej z fioletem, z dodatkiem bardzo subtelnych i prawie niewidocznych drobinek lub brązu, kawy z mlekiem, z delikatnie migoczącymi w słońcu lub w świetle sztucznym niebieskimi diamencikami.Lakier wygląda pięknie - jest bardzo elegancki, drobinki absolutnie nie rzucają się w oczy, można go więc spokojnie nosić w pracy zarówno w wersji matowej jak i błyszczącej - pociągniętej nabłyszczającym topem nawierzchniowym. 

Wersja matowa, bez topu nabłyszczającego

Wersja z topem nabłyszczającym

Konsystencja nie jest już niestety tak bajeczna jak z opisu koloru. Trzeba uważać, aby starannie nakładać lakier, bowiem możemy zrobić wiele niepotrzebnych smug. Ponadto lepiej wypolerować przed nałożeniem tego koloru płytkę paznokcia, aby była całkowicie gładka, bowiem CiC nie będzie wyglądał korzystnie na wzgórkach i pagórkach. Emalia pociągnięta nabłyszczającym topem nie zwraca już tak uwagi na niedoskonałości. Ja osobiście wolę właśnie tę wersję lakieru - pociągniętą nabłyszczaczem. Czemu? Nie wiem, chyba po prostu nie przepadam za matem na paznokciach.
Kwestia trwałości - niestety na moich paznokciach w tym przypadku jest jak w przypadkach innych matów - lakier nie trzyma się ich dobrze. Comfy in cashmere położyłam na paznokcie wieczorem, a następnego dnia, wczesnym popołudniem miałam już pierwsze dwa, małe odpryski i lekko starte końcówki. Jeśli chodzi o zmywanie lakieru, jest ono nieco trudniejsze ze względu na drobinki, które mocno przylegają do paznokcia. Na szczęście oprócz kilku potarć wacikiem nasączonym w zmywaczu, emalia nie przyniesie nam innych kłopotów jak przebarwienie płytki czy pofarbowane skórki.

SPUN IN LUXE


Spun in Luxe to lakier czarno-granatowy z wyraźnymi, czarnymi nutami. W jego wnętrzu znajduje się milion subtelnie opalizujących, niebieskich drobinek. Emalia jest czarująca, elegancka, nada szyku każdej wieczorowej sukni zarówno w wersji matowej jak i pociągniętej najbłyszczającym topem. Nada się również do wszelkich rockowych stylizacji (połączenie z czarną kurtką skórzaną!). Na imprezę must have czy to zimą, jesienią czy wiosną lub latem. 
Konsystencja SiL jest nieco lepszym współpracownikiem od CiC, bowiem jedna warstwa kryje lepiej w porównaniu do jednej warstwy jaśniejszego brata, jednak nadal należy uważać, aby nie pozostawić smug. Na tak ciemnym lakierze jest to jeszcze bardziej widoczne! Dwie warstwy kryją już całkowicie. Niestety jak w przypadku poprzedniego lakieru, ten też nie grzeszy długą żywotnością na moich paznokciach. I również wolę go w wydaniu błyszczącym. Cóż, chyba do matu się nie przekonam ;-)
W kwestii zmywania - należy uważać, aby nie pobrudzić sobie skórek! Na szczęście lakier nie barwi płytki.

Wersja matowa, bez topu nabłyszczającego

Wersja z topem nabłyszczającym

 

Jak Wam się podobają przedstawiciele kolekcji?

Buziaki,
Sylwia



Viewing all 224 articles
Browse latest View live