Były nowości, tradycyjnie więc po nich (co prawda, co drugi miesiąc, ale zawsze) przychodzi czas na pokazanie Wam pustaków, które gromadziłam już dość długo w swojej szafce. Będzie tego trochę, ponadto denko to zbiór takich mini recenzji, więc przygotujcie się na trochę więcej niż minutę czytania. O ile chcecie wszystko przeczytać :)
Sun Ozon, bronzer - mleczko - sama nie wiem czemu wybrałam mleczko zamiast powszechnie polecanego spray'u tej samej marki. Może dlatego, że miałam złe wspomnienia związane z bronzerami w tej formie? Miałam mleczko dla jasnej cery i muszę przyznać, że sprawowało się całkiem nieźle. Udało mi się rozprowadzać go dość równomiernie, problem miałam jedynie na wewnętrznej stronie przedramienia, ale jak pokazało późniejsze moje doświadczenie z Xen-Tan, chyba zawsze będę miała z tym problem ;) Sun Ozon dawał zdecydowanie najmniejszy odcień pomarańczu ze znanych mi, drogeryjnych bronzerów. Opalenizna jaką nadawał była bardzo "słoneczna" i naturalna. Mogłaby być nieco ciemniejsza, ale prawdopodobnie gdybym użyła mleczka do ciemniejszej skóry, mogłabym osiągnąć zamierzony efekt. Widoczne przybrązowienie skóry utrzymuje się ok. tygodnia i równomiernie znika. Moim zdaniem bardzo dobry produkt za niską cenę.
Pat & Rub, krem do rąk z linii otulającej - to był mój pierwszy produkt z tej linii. Niestety zawiodłam się. Oczekiwałam wyraźnych nut wanilii i karmelu, a otrzymałam wszędobylską u tej marki cytrynę. Lubię cytrynowe zapachy, naprawdę, ale te, które tworzy P&R w większości są dla mnie zbyt ostre. Tu było stonowanie, a jednak jestem zawiedziona brakiem naprawdę "otulających" zapachów. Z otulającej wersji mam również peeling, który moim zdaniem pachnie już nieco lepiej. Jeśli chodzi o właściwości pielęgnujące kremu, dość dobrze nawilżał, szybko się wchłaniał, ale miałam wrażenie, że mógłby być nieco bardziej treściwy, bowiem uczucie nawilżenia po pewnym czasie niknęło. Szczerze mówiąc nie wiem czy ponownie skuszę się na ten krem do rąk. Na pewno będę chciała wypróbować masło lub balsam.
N36, krem do stóp zmiękczający naskórek - kiedyś przypadkowo zgarnęłam ten krem, kiedy szukałam czegoś dobrego do stóp, co pozwoli pozostać im w miarę miękkim i nawilżonym. Nie chciałam szukać w typowo drogeryjnych markach, a moją uwagę przykuło N36, reklamujące się jako profesjonalna ochrona stóp. Wzięłam, wypróbowałam. I muszę przyznać, że byłam bardzo zadowolona! Krem stosowałam w większości codziennie na noc. Miał dość treściwą konsystencję, a początkowo zostawiał biały nalot, który za jakiś czas samoistnie się wchłaniał. Stosując ten krem w miarę regularnie, zauważyłam, że moje stopy nie były już tak wysuszone, a nieco grubsze miejsca na nich, jakby bardziej miękkie. Kupiłam kolejną tubkę kremu do stóp tej marki, tym razem inną wersję. Za jakiś czas zapewne ją wypróbuję i przekonam się czy warto napisać coś więcej o tej marce na blogu :)
Anida, krem do rąk z woskiem pszczelim - ile ja zużywałam ten krem wiem chyba tylko ja i Karotka, która widziała go na kilku spotkaniach, które nie były ułożone zbyt blisko siebie ;) Nie wiem co ze mną jest nie tak, ale nie zużywam kremów do rąk tak na potęgę jak inni ;P być może wynika to z faktu, iż nie potrzebuję zbyt częstego nawilżania dłoni - nie są one suche. Natomiast hurtowo zużywam płyny micelarne, ale nie o tym miałam... ;) Krem Anida z woskiem pszczelim to, z tego co wiem, hit wielu z Was. Ma śliczny, delikatny zapach, dość dobry skład, jest treściwy, dobrze nawilża i szybko się wchłania. A! I jest bardzo tani! Z tego co pamiętam, w Naturze płaciłam za niego jakieś 3zł. Kusi mnie wypróbowanie innych wersji, a w tę na pewno jeszcze nie raz się zaopatrzę! Na razie jednak muszę zużyć zapasy.
Elancyl, Cellu slim serum na noc - muszę przyznać, że mam problem z jednoznaczną oceną tego serum. Na pewno stosowanie było dość przyjemne, skóra wygładzona i lekko napięta, a zapach lekko chemiczny. Jednak nie zauważyłam, aby produkt ten szczególnie różnił się od innych produktów tego typu, które stosowałam. Nie wiem więc, czy skuszę się kolejny raz - być może jeśli znajdę go w dobrej cenie.
Bath & Body Works, pianki do mycia rąk Island Cotton i Hazelnut Latte - wiele razy już pisałam, że uwielbiam te pianki - za delikatność, niesamowite zapachy i dobre właściwości myjące. Wiem, że niektóre z Was narzekają na to, że mydełka te wysuszają. U mnie tego nie zaobserwowałam, mam nawet wrażenie, że jest odwrotnie - mydełka te trochę nawilżają mi dłonie. Mam już kolejne opakowania!
Venus, pianka do golenia - kupiłam, ponieważ potrzebowałam czegoś do golenia, a nie miałam pod ręką Rossmanna, w którym mogłabym dorwać Isanę. I nie żałuję, że w ten sposób trafiłam na pianki Venus. Są bardzo wydajne, mają ładne, delikatne zapachy, nie uczulają oraz mają zbliżoną cenę do Isany. Nie wykluczam, że powrócę do rossmannowskiej marki, ponieważ nie uważam, żeby któryś z tych produktów był gorszy lub lepszy. Na razie jednak Isana mi się znudziła. Teraz w użyciu mam piankę Venus o zapachu jaśminu :)
Rexona, antyperspirant w kulce - sprawdzał się dość dobrze, przed poceniem chronił również ok, jednak przy dużych upałach średnio dawał radę. Zapewne jest to kwestia naszego organizmu - jeden człowiek poci się więcej, drugi mniej, poza tym chyba żaden dezodorant nie pomoże na zahamowanie pocenia się kiedy leje się żar z nieba. Co prawda są preparaty jak Etiaxil, które używa się jedynie na noc lub trzy razy w tygodniu. Podobno działają, ale moim zdaniem są zbyt mocne do stosowania na dłuższą metę.
Balea, żele pod prysznic - Sternen schweif i Brazil Mango - uwielbiam żele Balea! Mają cudowne zapachy, które wprost umilają prysznice. Żałuję, że nie możemy ich dostać w PL. Wydawałoby się, że nie wyróżniają się niczym żelami, które dostępne są na naszym rynku, ale jednak zarazem są w jakiś swój sposób wyjątkowe ;)
Bath & Body Works, żel pod prysznic Berry Flirt - jak każdy kosmetyk B&BW, tak i żele pod prysznic zachwycają intensywnym aromatem, który jeszcze długo po kąpieli unosi się w łazience. Niestety ceny jak na żele pod prysznic są dość wysokie, ale wielokrotnie można je spotkać w dość okazyjnych cenach na wszelkich promocjach. Berry Flirt to zapach kojarzący mi się z owocami leśnymi - cudo!
Bath & Body Works, żel pod prysznic Berry Flirt - jak każdy kosmetyk B&BW, tak i żele pod prysznic zachwycają intensywnym aromatem, który jeszcze długo po kąpieli unosi się w łazience. Niestety ceny jak na żele pod prysznic są dość wysokie, ale wielokrotnie można je spotkać w dość okazyjnych cenach na wszelkich promocjach. Berry Flirt to zapach kojarzący mi się z owocami leśnymi - cudo!
Original Home Spa, Beer Cosmetics, Beer shampoo - szampon był częścią prezentu urodzinowego przyjaciółek. Jedna z nich przebywała na wakacjach w Pradze i tam można go kupić. Szczerze mówiąc nie zachwycił mnie szczególnie, czasem miałam wrażenie, że przyśpiesza przetłuszczanie moich włosow. Na szczeście mgiełka Seboradin z czarną rzepą pomogła i rozwiązała problem.
Seboradin, szampon z czarną rzepą - szampon zdecydowanie przedłużający świeżość włosów! W ogóle cała kuracja z tej serii zasługuje na uwagę - miałam okazję używać balsamu oraz mgiełki z tej serii i jestem bardzo zadowolona. Szampon był delikatny dla skalpu, nie podrażniał. Niestety wypadania włosów nie zahamował.
Cleanic, chusteczki do demakijażu - zdecydowanie wolę wersję z płynem micelarnym. Ta niestety gorzej zmywała makijaż i nie powrócę już do niej.
AA, Skinfuture, płyn micelarny - niczym szczególnie się nie wyróżniał - dobrze zmywał makijaż, nie pozostawiał na oczach charakterystycznej, nieprzyjemnej woalki, ale też nie sprawił, że moje serce biło mocniej ilekroć przychodziło mi wieczorem usuwać makijaż. Teraz zużywam drugą buteleczkę, którą dostałam na jednym ze spotkań blogerskich, ale raczej nie wrócę do niego.
Under Twenty, płyn micelarny - słaby to zawodnik... Zanim zmyłam tusz, kredkę i eyeliner musiałam kilka razy przecierać oko, a twarz zmywałam pozbywając się dużej ilości wacików. Z tego względu nie planuję powrotu.
Be Beauty, płyn micelarny - jeden z moich ulubionych płynów micelarnych. Ma piękny zapach oraz szybko zmywa make-up. Do tego jest tani i dość łatwy do zdobycia, aczkolwiek nie mam nigdzie obok siebie Biedronki. Jeszcze, gdy studiowałam miałam okazję skoczyć do Biedry w drodze do pozostawionego przy metrze samochodu, a teraz, gdy już pracuję, nie ma w mojej okolicy tego sklepu. Ale to nic! Coś czuję, że pokocham micel Garnier ;)
Be Beauty, peelingujący żel do mycia twarzy - peelingujący to on zdecydowanie nie jest... Ale używałam tego produktu jako żel do mycia twarzy i nie mam z nim złych wspomnień. Moim zdaniem bardzo przypomina nawilżający żel do mycia twarzy oraz micelarny płyn, którego notabene do demakijażu nie używałam. Jedyny mankament to fakt, że ten żel się bardzo szybko zużywa, ale cena jest niska, więc nie mam pretensji ;)
Be Beauty, nawilżający żel do mycia twarzy - już nieco napisałam wyżej - przypomina dwa produkty Be Beauty - peelingujący żel i płyn micelarny, zużywa się go stosunkowo szybko. Jak obydwa te produkty jest delikatny, ma ładny zapach i w mojej opinii dobrze oczyszcza. Być może skusiłabym się na te żele jeszcze wiele razy, ale tyle jest kosmetyków do wypróbowania... ;) No i zdecydowanie odległość od Biedronki jest również przeszkodą.
Phenome, Oil Control krem do twarzy - już dawno przyszło mi się tak trudno żegnać z jakimś kosmetykiem. Krem Oil Control pokochałam całą sobą. Dawał idealny mat oraz efekt podobny do wygładzającej bazy pod makijaż. Przy tym nie zapychał, nie wysuszał, regulował wydzielanie sebum przez moją twarz na cały dzień. Jestem pewna, że jeszcze nie raz do niego wrócę i zdecydowanie będzie moim ulubieńcem dziennym na cieplejsze dni. Nie wiem co prawda jak byłoby w zimie, kiedy jednak cera jest podatna na mróz. Obecnie w zapasach mam bardzo dużo kremów, głównie ze współprac czy spotkań blogerskich, więc zakup jestem zmuszona odłożyć w czasie.
Yves Rocher, Elixir 7.9. serum do twarzy - niczym szczególnym się nie wyróżniło. Nie zauważyłam poprawy stanu skóry, poza tym niestety po nałożeniu serum niektóre kremy rolowały się. Nie pokochałam i nie wrócę.
Essence, zmywacz do paznokci - jak już wiecie, to mój ulubieniec w dziale zmywaczy do paznokci. Nie spowodował przesuszeń i białego nalotu jak Isana, zmywa dobrze praktycznie każdy lakier, a ostatnio poradził sobie bardzo dobrze ze zdjęciem hybrydy, mimo że na opakowaniu widnieje napis "acetone free"... Hmm, czyżby jednak był tam aceton? Niezależnie od tego czy producent skłamał, czy też nie - zmywacz uwielbiam.
Astor, lakier do paznokci Quick'n Go!, nr. 357 - kiedyś bardzo lubiłam ten lakier i męczyłam go non stop. Były to jeszcze czasy kiedy miałam zaledwie kilka buteleczek z emaliami. Ostatnio robiłam porządki w szufladach i znalazłam ten lakier. Niestety mocno już zgęstniał, stąd postanowiłam wrzucić go do denka.
Kinetics, Kwik Kote wysuszający top coat - ten top coat zdecydowanie jest jednym z moich ulubionych i myślę, że będę do niego wracać. Nadaje ładny połysk, moją ulubioną, żelową powłoczkę, a do tego gęstnieje dopiero przy dnie.
Bourjois, tusz do rzęs Twist up the volume - myślę, że przypadkowo trafiłam na jeden z lepszych tuszy jakie miałam okazję używać. Jedno przekręcenie daje nam albo krótszą, albo dłuższą, silikonową szczoteczkę. Genialnie rozdzielał włoski, nie sklejał ich i wydłużał. Myślę, że kiedyś do niego wrócę.
Revitalash, odżywka do rzęs - wygrałam tę odżywkę w rozdaniu i praktycznie od razu kiedy rozpakowałam zdobycz, zaczęłam ją używać. Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania - rzęsy stały się dłuższe i gęstsze. Jeszcze nigdy takich nie miałam! Myślę, że jest szansa, iż kiedyś do niego powrócę. Interesuje mnie też odżywka 4 long lashes.
Yves Rocher, korektor rozświetlający - korektor ten moim zdaniem należy do średniaków. Niby dość dobrze krył cienie, ale niestety nie polubiłam się z jego dość toporną konsystencją i nieprzyjemnym pędzelkiem. Odcień był dla mnie zbyt żółty. Nie powrócę, bo mam już w tej kwestii swego ulubieńca, którym jest...
L'Oreal, Lumi Magique rozświetlający korektor - jest dość drogi, ale warto poczekać na większe promocje w drogeriach. Wtedy można upolować go za naprawdę rozsądną cenę. Mój odcień to medium, który doskonale dopasowuje się do mojej karnacji. W przeciwieństwie do korektora z YR, jest łatwiejszy w obsłudze, a pędzelek jest zdecydowanie bardziej miękki. Nie wchodzi w załamania i wyraźnie lekko rozświetla okolice pod oczami.
Nuxe. pomadka Reve de Miel w sztyfcie - niestety, ale ponownie jej nie kupię. W promocji kosztowała mnie 15 zł, więc stosunkowo nie dużo jak na Nuxe, jednak spodziewałam się po niej czegoś lepszego. Wersja w słoiczku jest bardzo chwalona za swoje właściwości nawilżające, pomadka w sztyfcie zaś nawilża, ale na chwilę. Po krótkim czasie znów czuć przesuszone usta. Do tego szybko się kończy.
Lily Lolo, podkład China Doll - był moim ulubieńcem dopóki nie zapoznałam się z podkładem Anabelle Minerals. Uważałam, że dobrze krył, wyrównywał koloryt skóry oraz utrzymywał moją cerę w ryzach. Wróciłabym z pewnością do niego, gdyby nie podkład AM, o którym zdecydowanie ode mnie usłyszycie. Różnica między LL a AM nie jest szczególnie rażąca, wiem też, że są dziewczyny, którym AM nie przypadło specjalnie do gustu i przerzuciły się na LL. Póki co jednak, chyba znalazłam swojego podkładowego ulubieńca u konkurencyjnej marki.
Maybelline, Dream Matte puder matujący - uwielbiałam go i jak widzicie, zużyłam do ostatniego okruszka! Niestety, z tego co zauważyłam, puder chyba wycofano, a szkoda, bo muszę w takim razie szukać kolejnego, torebkowego ulubieńca. Bardzo dobrze matowił, a w połączeniu z pędzlem do pudru z ecotools, pięknie wykańczał makijaż. Tak to bywa najczęściej, że to, co dobrze, szybko wycofują.
John Masters Organics, firming eye gel - dość przyjemny żel pod oczy, aczkolwiek nie zdążył mnie zauroczyć po tej próbce.
John Masters Organics, rose & apricot antioxidant day creme - niestety formuła niezbyt przypadła mi do gustu.
John Masters Organics, linden blossom face creme cleanser - bardzo przyjemny, chętnie wypróbuję pełną wersję.
John Masters Organics, zing & sage shampoo with conditioner - dzięki tej próbce, stwierdziłam, że muszę mieć ten szampon! Wydawał się bardzo delikatny, a do tego pachniał... Karmelem! Chociaż w nazwie nic z karmelu nie ma ;)
Santa Verde, aloe vera krem do twarzy - o nie, zdecydowanie zrazili mnie do siebie tą próbką! Krem trudno rozprowadzał się po twarzy, a do tego nie pasował mi jego zapach.
Siarkowa Moc, maseczka - bardzo spodobał mi się jej zapach - jak guma balonowa! Do tego dość dobrze oczyściła mi skórę, wydawała się po niej rozświetlona i ukojona.
Rival de Loop, maska truskawkowo-waniliowa - oprócz zapachu nie przypadła mi zbytnio do gustu. Raczej jest to maska z kategorii tych, które nie zrobiły nic dla mojej skóry. A do tego jeszcze jej brat mnie podrażnił...
Rival de Loop, maska zielone jabłuszko - zużyłam tylko jedną część maski. Na drugą się nie porwałam, ponieważ po nałożeniu jej moja cera zaczęła mnie bardzo piec, a po zmyciu maski była czerwona. Taki efekt miałam jedynie bardzo dawno temu po użyciu maski Alterra z aloesem.
Ufff! Ciekawa jestem kto dotarł do końca ;) Są wśród tych produktów jacyś Wasi ulubieńcy?:)
Buziaki,
Sylwia